Forum www.promyk7.fora.pl Strona Główna www.promyk7.fora.pl
FORUM POETYCKO-LITERACKIE
www.promyk7.fora.pl
FAQFAQ  SzukajSzukaj  RejestracjaRejestracja  ProfilProfil  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy  GalerieGalerie  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości  ZalogujZaloguj 

KAY

 
Odpowiedz do tematu    Forum www.promyk7.fora.pl Strona Główna -> Kącik Twórczości Wszelakiej / W OGRODZIE DOZNAŃ ALTAMIRO
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Altamiro
ADMIN FORUM
ADMIN FORUM



Dołączył: 18 Maj 2012
Posty: 283
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Post Wysłany: Pią 21:34, 07 Wrz 2012    Temat postu: KAY

KAY

Rozdział pierwszy
Opowiadanie zastrzeżone prawami autorskimi


Do wszystkich jednostek znajdujacych sie w rejonie ulic Main i Spring. Próba samobójstwa w wiezowcu ONE WILSHIRE. Mezczyzna chce skoczyc z dachu. Powtarzam,samobójca na dachu wiezowca.
-Zglasza sie E-28. Przyjmujemy zgloszenie.
-Zrozumialam.
-Jedziemy na miejsce zdarzenia,bez odbioru.

Po paru minutach radiowóz zatrzymał się pod budynkiem WILSHIRE'A,gdzie staly dwie jednostki policji,karetka i straz pozarna. Dookola tloczyl sie tłum przechodniów, obserwujacych "widowisko". Co chwilę nastepował blysk aparatu. było ciemno od kamer,dziennikarzy i fotoreporterów. Jedna z telewizji nadawała relację na żywo.
Kay i John wysiedli z radiowozu i przecisnąwszy się przez zbiegowisko gapiów dotarli do policyjnych
barierek gdzie zostali przepuszczeni przez jednego z policjantów:
-Czy akcją dowodzi kapitan Mackenzie? spytała Kay funkcjonariusza.
-Tak,jest przy samochodzie.
-Dziękuje.
-Prosze.
-Skąd wiedziłaś,że rozkazy wydaje kapitan Mackenzie?-spytał zaskoczony partner.
-Jestesmy w jego rewirze.

Za chwile jego zdziwienie miało być jeszcze większe. Policjantka zmierzała w stronę ciemno niebieskiego forda mondeo.

„Wie jak wyglada,jakim jeździ samochodem. Kim on dla niej jest?-pytał w myślach John”.

-Cześc tato, pomóc?

"Tato? To jej ojciec? Jedna z największych sław."

-Witaj Clia,co tutaj robisz?
-Przyjechałam na wezwanie.
Kapitan uśmiechnął się.
-Wiemy kim jest potencjalny samobójca?
-Niestety nie,próbujemy to ustalic.
-Czy przyjechal juz psycholog?
-Jeszcze nie,wciąż na niego czekamy.
-Kapitanie...
-Słucham Cooper.
-Psycholog będzie dopiero za 20 do 30 minut.
-Nie mozemy dłuzej czekać-powiedziała Kay. Każda sekunda przybliża tego człowieka do śmierci.
Ojciec spojrzał na córke:
-Nic z tego. Nie mozesz tam iśc. Nie bedę ryzykował twojego życia.
-Wiesz, że mnie nie powstrzymasz. Jestem policjantką,wiem co robić w takich sytuacjach.
-Podałaś się do swojego brata.
-Poradzę sobie,nic mi nie będzie.
Patrząc córce w oczy:
-Idź.
-Postaram się sprowadzić go bezpiecznie na dół!
-Uważaj na siebie.
-Zawsze to robie.
Clia pobiegla do budynku Wilshire'a.
W holu na jednej z wind widnial napis: "Winda chwilowo nieczynna. Przepraszamy"
Przy drugiej stala spora grupa ludzi,czekajacych na jej przyjazd.

„Tylko tego brakowało!-pomyslała policjantka”:

-Muszę państwa prosić,o nie wsiadanie do windy.
-Dlaczego?
-Co się stało?
-To sprawa życia i śmierci Na dachu jest człowiek który w każdej chwili może skoczyć.

Pracownicy i klienci skierowali sie w stronę schodów.Kay w siadła do windy i nacisneła ostatnie 40 pietro.
Po mniej więcej 4 minutach winda niespodziewanie zatrzymała się na 37 pietrze. Przy drzwiach stała kobieta w ciąży,trzymając się za brzuch.

"Co za popoludnie.Desperat i ciężarna kobieta."
-Pomoge.Niech pani usiądzie i spokojnie oddycha.Zaraz sprowadzę pomoc.Przez krótkowalówkę:
-John, poproś mojego tatę.
-Pana córka.
-Kay,gdzie jesteś?
-Na 37 piętrze.
-Co tam robisz?
-Jestem przy kobiecie,która za niedlugo urodzi. Jak najszybciej trzeba przewieźć ją do szpitala.
-Zawieziemy ją karetką stojącą pod wieżowcem, zaraz pośle sanitariuszy.
-Dobrze. Niech sie pospieszą.
-Cooper.
-Slucham Kapitanie.
-Leć do karetki i powiedz sanitariuszą,że w budynku jest kobieta spodziewająca się dziecka i że lada moment może nastąpić poród. Biegiem.
Po chwili sanitariusze z jeżdzącymi noszami w biegli do budynku krzycząc:
-Rozejść się Zrobic miejsce. Nie blokować przejścia.Nie zajmować windy. Dziękujemy.
Po paru minutach dotarli do czekającej kobiety:
„Jej stan nie jest najlepszy.”
-Boli panią?
-Bardzo.
-Jakiego rodzaju ból,pani odczuwa?
-To przypomina „wiercenie wiertarką”.
-Jak czesto pojawiaja sie skórcze?
-Co 13 minut.
-Ile trwaja?
-Pół minuty.
"nie dobrze."
-Który to miesiąc?
-Ósmy.
-Jak ma pani na imię?
-Lucy,Lucy Lockhard
-Wszystko będzie dobrze Lucy.
W tym momencie kobieta straciła przytomność.Pielegniarz dotknal palcami szyi:
-Tętno,ledwo wyczuwalne.
-Zabieramy ją do szpitala San Bernardino.Jak najszybciej kazda sekunda jest bezcenna.

Policjantka biegła na dach. Będąc na 39 piętrze,usłyszała dźwięk krótkofalówki. To dzwonił jej partner:
-O co chodzi John? Czy on...
-Nie. Cały czas stoi na dachu.
-To czemu dzwonisz?
-Pojawł się drugi mężczyzna.
-Co? Kiedy?
-Przed chwilą.Nie mam pojęcia co zamierza.
-Naraża życie swoje i samobójcy.
-Wiem.
Połączenie zostalo przerwane.
-Slyszysz mnie?
Cisza...
-John?
-Coś przerwało...
-Mów co się dzieje,co robią?
-Mężczyzna podchodzi do desperata,coś do niego mówi. Ten się odwraca. Rozmawiawiają
-Odsunął się od krawędzi?
-Nie.
"Kimkolwiek jesteś,mam nadzieję, że nie pogorszysz sytuacji"
-Sprzeczaja się
"To źle rokuje."
-Samobójca siega do marynarki.
"O nie. Czyżby miał broń?"
-Wyciąga pistolet
"Chce zabić siebie czy osobę z którą rozmawia?"
-Krzyczy. Pokazuje by mężczyzna się wycofał.
-Będę za minute.
-Narazisz życie tego człowieka. Wystawisz się na strzał.
-Nie mogę nic nie zrobić.
-Nie masz wyjścia.
"Boże spraw by nie padł strzał"-prosiła Kay.
-Widzisz ich?
-Nie. Straciłem ich z oczu.
John odłożył lornetkę. Nastały chwile niepewności,które policjantów o szybsze bicie serca. Na dachu przybysz powoli cofał się do tyłu. Desperat szedł ku niemu,mierząc z "44" z tłumnikiem.
Gdy znajdowali się blisko wyjścia szaleniec powiedział:
-Stój.
Człowiek w białej koszuli zatrzymał się.
-To są dzwi,którymi tutaj wszedłeś. Teraz się odwrócisz,pójdziesz do nich,opuścisz dach i już nigdy nie wrócisz. Czy to jasne?
-Tak.
-Więc na co czekasz? Dwa razy nie bedę powtarzać.
Mężczyzna obrócił się i skierował w stonę wyjścia.
Po pięciu krokach...zatrzymal się. Spojrzał desperatowi w oczy,mówiąc:
-Nie zrobisz tego. Nie strzelisz do mnie.
-Tak myslisz?
"44" wystrzelila w powietrze.
-Znam Cie. Nie mógłbys nikogo skrzywdzić
-Ja też,myślałem,że znam ludzi i życie,a jednak się mylilem.
Kolejny strzal,obok prawej stopy mężczyzny.
-Chcesz mnie nastraszyć.
Świst kuli przy lewym uchu.
-Nie rusze się stąd. Nie pójde bez Ciebie.
Na śnieżnobiałej koszuli pojawiła się krew.
Samobójca przestrzelił przybysza w ramię. Mężczyzna poczuł ostry ból. Z niedowierzaniem patrzył na broczącą ranę i zakrwawioną rękę.
-Oszalales.
-Ostrzegalem.Mówiłem Ci byś sobie poszedł. Jesli,nie znikniesz mi z oczu nim doliczę do pięciu,
druga kula będzie między oczy.
Przybysz nie zareagował.
-Pięć...
Obydwaj patrzyli na siebie.
-Cztery...-Trzy...
Mężczyzna nawet nie drgnął.

Ranny nie ruszył się z miejsca.
-Dwa...
Ich spojrzenia wciąż, krzyżowały się ze sobą.
-Jeden...
Postrzelony,trzymając się za ramię opuścił dach. Za drzwiami w padł na Kay.

W Culver City,przy 476 wylądował śmigłowiec. Wysiadł z niego policjant i udał się w stronę domu. W dwóch częściach miasta,odbywały się rozmowy.

Niemalże na dachu:

-To tylko postrzał. Prosze iśc ratować mojego przyjaciela.
-Zna go pan?
-Tak. To Steven Wilson. Pracuje w dziale informatycznym.
Policjantka połączyła się z partnerem:
-Słucham Kay. Mów co się stało.
-Zejdzie do Was ranny człowiek postrzelił go samobójca.
-Gdzie dostał?
-W ramie.
-Bogu dzieki. Wie kim on jest?
-Nazywa sie Steven Wilson. Pracuje jako informatyk.Biegne na dach,uratować naszego "skoczka."
-Bądź ostrożna.
-Nie martw się,nic mi nie będzie.
-To byla moja córka?-spytal kapitan Mackenzie.
-Tak. Mówiła że idzie do nas ranny człowiek.
-To wszystko?
-Za chwile zobaczymy ją na dachu.
„Boże spraw by nic jej się nie stało-poprosił w myślach kapitan. Na glos:
-Harris,Cooper do mnie.
-O co chodzi szefie?
-Gdy pojawi się ranny mężczyzna zabierzecie go do szpitala. Najbliższy to San Bernardino.
-Tak jest.

Przed domem w Culver:
-Pan Colin Lockhard?
-To ja.
-Czy pana żona ma na imię Lucy?
-Tak-z zaniepokojeniem w głosie.
-Pańska małżonka jest w szpitalu.
-Mój Boze! Co jej się stało?
-Wkrótce urodzi dziecko.
-To nie możliwe. Poród dopiero za miesiac.
-Natura nie chce czekac. Kilkanascie minut temu pojechała do szpitala. Mam pana do niej zabrac.
Nie zamykając drzwi pobiegli do śmigłowca. Wznieśli się w powietrze,opuszczając zieloną dzielnicę miasta.
Pod szpital zajechała karetka. Przed wejsciem czekali już lekarze:
-Kogo mamy?
-Kobietę w ósmym miesiącu ciąży. Słabe,ledwo wyczuwalne tętno. Przed kwadransem straciła przytomność. Porównała ból do „wiercenia wiertarką” Skurcze co 10minut po 30 sekund.
-Jak się nazywa?
-Lucy Lockhard.
-Dziekuje.Zajmiemy sie nią.
Za lekarzami zamkneły się drzwi:
-Która sala jest wolna?
-Dwójka.
-Jedziemy!
Na sali:
-Ultrasonografia. Monitorowanie stanu zdrowia pacjentki i płodu. Parametry co 5 minut.
-Panie doktorze,pacjent z gorączką i kaszlem w "4"
- Później.
Lekarstwo dożylnie.Podać leki przeciwskurczowe i podłączyć kroplówke.Michael wezwij położnika. W razie potrzeby wzywajcie mnie.
Wydawszy polecenia,lekarz poszedl do nastepnego pacjenta.
Przed budynkiem szpitala wylądował śmigłowiec z mężem Lucy:
-Niech sie panu urodzi zdrowe i piękne dziecko.
-Dziekuje.
Colin niczym huragan wpadł do szpitalnej recepcji pytając:
-Czy jest tutaj moja żona? Niedawno powinna przywieść ją karetka.
-Spokojnie. Jak się nazywa pana żona?
-Lucy Lockhard.
-Jest na izbie przyjęć,sala numer dwa.
-Gdzie to jest?
-Zaprowadze pana.Diane zastąp mnie na chwile.
Recepcjonistka zaprowadzila przyszłego tatę do żony.

W wieżowcu Kay zostawiła broń i odznakę.Poszla na dach. Policjanci pomogli wsiasc rannemu mężczyźnie do radiowozu i na sygnale odjechali spod budynku WILSHERE'A.
Desperat zmierzał powoli na skraj dachu. Podszedł do krawędzi.Usłyszawszy zgrzypienie drzwi, odwrócił się.
Zobaczywszy Kay,wyciągnął broń. Mierząc do niej:
-Natychmiast zawróc. Slyszysz? Zawróc.
Dziewczyna nie poruszyła się. Serce bilo jej tak jakby zaraz miało wyskoczyć.
-W przeciwnym razie zabije cię. Chcesz tego?
-Rób co chcesz.
-Ja nie żartuje. Zginiesz.Nie będe dwa razy powtarzać. Przy odrobinie szczęścia skończysz jak ten mężczyzna,którego na pewno widziałaś idac tutaj.
-Strzelaj. Na co czekasz? Strzelaj.
Ich spojrzenia skrzyżowały się.

Przed wiezowcem:
-Co robi desperat?-spytał Mackenzie.
-Celuje!
-Do Kay! Panie Jezu,miej ją w swojej opiece.
-Nie daj się zabić partnerko-cicho wyszeptal John.

40-sci pieter wyzej:
-Rozumiem. Próbujesz mnie podejść. Masz za zadanie mnie zbałamucić i sprowadzić na dół.
-Czlowieku. O czym ty mówisz?-udawane zdziwienie policjantki.
-Nie udawaj glupiej. Dobrze wiesz o czym.
-Nie mam zielonego pojęcia.
-On cię tutaj przysłał.
-Kto?
-Henry Cahil.
-Kim jest ten...Cahil?
-Przyjacielem,którego postrzeliłem kilkanascie minut temu.
-Ciekawe jak kończą twoi wrogowie.
-Maskujesz się.Nic ci to nie pomoże. Nie na bierzesz mnie. Jasne?
-Nie muszisz sie drzeć Mam dobry słuch.
-Mów. Namówił cię byś przyszła na dach i mnie zabrała?
-Nie.
-Gadaj,bo przestrzelę ci kolano.
-Jestes głuchy,czy głupi? Nie znam faceta i nie znam ciebie,więc się odczep.

Wsród policjantów:
-Nie ma go. Zniknął z pola widzenia.
-Poszedł do mojej córki. Oby nie strzelil do niej,tak jak do tego Cahila.
-Pozostalo mieć tylko nadzieję.
Na twarzy Chrisa Mackenzie,malował się niepokój. Bał się. W każdej chwili mógł stracic córkę. Zaniepokojony był również John Hatchet.

Na dachu:
-Nie wierzę ci.-powiedział szaleniec stanąwszy przed Kay.
-To nie mój problem.
-Nie wkurzaj mnie-wrzasnął. Jesli nie przysłał cię tu Henry Cahil,to znaczy,że pracujesz w bezdusznej policji,lub w goniącym za sensacją dziennikarstwie.
-Nie jestem policjantką ani dziennikarką.
-Klamiesz?
-Mówie prawde.
-Przekonamy się.
Samobójca niespodziewanie chwycił córke kapitana przyłożył pistolet do skroni i zaprowadził na krawędź.

W izbie przyjęć San Bernardino:

Wychodzac z "dwójki" Ortis zauważył policjantów prowadzących rannego mężczyznę:
-Co sie stalo?
-Został postrzelony w wieżowcu Wilshire'a.
-Pana imię?
-Henry.
-Zaopiekujemy się panem.
Za trzecim parawanem:
-Rentgen kości ramieniowej.Podać Dilaudid.

Na krawędzi wieżowca:

Porywisty wiatr rozwiewał włosy policjantki. Szaleniec trzymał ją mierząc w głowę:
-Zobaczymy kim naprawde jesteś.
- Nie zobaczą nas.
-Kogo chcesz oszukać? Wiem,że obserwują mnie policyjne lornetki. Gwarantuję ci, że nas widzą
-Nawet jeśli masz racje,co ci to da? Skąd będziesz wiedział kim jestem?
-Dziennikarze nie zrobią nic. Bojąc się o własne życie. Policjanci mnie zastrzelą by ratować swojego
człowieka. Wszystko mi jedno jak zginę. Najwazniejsze bym opuścił ten przeklęty padół łez.

"Ojcze,jeśli mnie widzisz,nie pozwól strzelać swoim ludziom. Powstrzymaj mojego partnera.Ten nieszczęśliwy człowiek,musi żyć"

40-ści pięter niżej:

-Jezu Chryste!-powiedzial John.On ją zabije.
-Co sie dzieje? Mów co widzisz.
-Stoją na krawędzi. Mierzy w jej lewą skroń.
Wszyscy spojrzeli na kapitana,oczekując jego decyzji.
Chris czul jak zimny pot spływa mu po twarzy. Nogi się pod nim ugieły. Serce walilo jak młot. Czekającym na decyzję policjantom sekundy wydawały się wiecznością. Mackenzie z trudem opanował emocję i powiedział:
-On nie chce jej zabić
-Jak to?-zdziwienie polaczone z szokiem!!!
-Co on mówi?
-Musimy jej pomóc.
-Zgadzam się z Johnem.
-Nie zabije jej.
-Straciłeś rozum. Nie powinieneś dowodzić akcją.Mam w bagażniku karabin optyczny. Namierze drania i zdejme go.
-Nie zrobisz tego.
-Twojej córce nic się nie stanie.
-Powiedziałem nie.Za trzymać go.
Dwoje policjantów zagrodziło droge Johnowi.
-Kay zginie przez ciebie. Bedziesz ją miał na sumieniu.
-Pilnujcie go. Nie pozwólcie się zbliżyć do samochodu.
-Popełniasz błąd,który będzie cię drogo kosztował.
-Connelly,co widzisz?
- Stoją przy krawędzi. On coś mówi,celując w głowę Kay.
-Pewnie każe jej się modlić przed śmiercią.
-Milcz.
Mackenzie zwrócił się do Connel'ego:
-Czy ma palec na spuście?
-Tylko idiota może o to pytać.
-Zamknij się.
-Nie, nie ma. Trzyma broń w ręce,ale spust jest wolny.
-Co?
-???
-W takim razie o co mu chodzi?
-Obserwuj go i mów co robi.

Na dachu:
-Co jest? Nie zależy wam na swoim człowieku? Nie chcecie jej ocalić? Szkoda by bylo
tak pięknej dziewczyny.

Sto metrów niżej:
-Oddaje strzał w powietrze.Wskazuje na pańską córke i na broń.
-Daje znać,co za chwile zrobi. Parszywe życie. Za pare sekund zginie jedna z najlepszych policjantek w tym cholernym miescie.

Z wysokosci stu metrów:
-Wiem, że mnie widzicie. Uważacie że to wszystko blef? Myślicie, że nie odważe się jej zabić? Więc
patrzcie.

Na ziemi:
-Krzyczy w naszą stronę.Przycisnął broń do skroni Kay. Położył palec na spuście.
-To już koniec. Stracimy ją.
Chris się przeżegnał,mówiac:
Wybacz mi Boże. Wybacz mi zabójstwo córki.
Wszyscy zamilkli. Zapanowala przeraźliwa cisza....
Pare sekund pózniej:
-Nie oddał strzału. Ściągnął palec z pustu.
-Mackenzie podobnie jak i reszta odetchnął głęboko:
-Dziekuje Ci Boże.
-Kamień z serca. Masz wielkie szczęście partnerko.Muszą czuwać nad tobą aniołowie.

Szaleniec:
-Kim u licha jesteś?
-Zwykłą,zagubioną w miejskiej dżungli dziewczyną, a ty?
-Człowiekiem bez przyszłości.
-Znam to uczucie. Wiem jak to jest.
-Nic,nie wiesz. Slyszysz? Nic.
-Przestań się drzec,bo ogłuchne.
-Wrażliwy słuch co?
Brak odpowiedzi.
-Wyglądasz mi na córeczke jakiegoś milionera. Lalunie jeżdżącą do oddalonego o 300 metrów
sklepu samochodem,bo nużki delikatne,a i buciki mogłyby się zniszczyć.
-Mylisz się.
-Nie krzań i tak ci nie wierzę Wy dzieci bogaczy umiecie oszukiwać i bajerować.
-Nie robie tego.
-Myslałby kto,że to prawda. Pewnie,przejeżdżałaś swoim cacuszkiem,za sto baniek i usłyszawszy o
mnie w radiu pomyślałaś sobie,że uratujesz nieszczęśnika i zostaniesz bohaterka. Jeśli się nie
uda to przynajmniej bedziesz miała trochu rozrywki w swoim nudnym,bezsensownym życiu.Stoisz tu teraz udając współczucie i opowiadając pierdoły,że wiesz jak to jest,gdy nie ma się po co ani dla kogo żyć.
-Skończyłeś?
-Może.
-To dobrze bo teraz ja ci coś powiem.
-Niesamowite...
-Nie jedno w życiu przeszłam i wiem co to ból i cierpienie.
-Pewnie złamałas paznokieć,a twoim największym cierpieniem był bolący ząb.
-Nie wchodź mi w słowo. Jeszcze nie skończyłam.
-Ciekawe jakie jeszcze bajeczki wymyślisz.
-Nie wiem co ci się przytrafiło,jakie zło cię spotkało ale nie masz prawa czynić się największym cierpietnikiem świata.
-Dlaczego?
-Inni ludzie też cierpią i mają swoje problemy. Nie jesteś jedynym,który poznał gorzki smak łez
-Ty ich nigdy nie poznałaś
-Poznałam.Posmakowałam ich już w dzieciństwie i od tamtej pory się z nimi nie rozstaje. Towarzyszą mi przez całe życie. Mówi się, że najgorsze w życiu są pożegnania.Choć to smutne i zabrzmi przerażająco nie jest to do konca prawdą. Jest coś o wiele gorszego.Nie możność bycia przy ukochanej osobie w jej ostatnich chwilach życia. Gdy nie mozna sie przytulic! Poczuc ciepla ciala! Bijacego serca! Przyjaznej dloni na twarzy! Gladzacej wlosy!Gdy nie mozna powiedziec kocham cie i samemu uslyszec tych slów!!! Ostanie chwile spedzone z rodzicami,z miloscia swojego zycia,choc wypelnione nieukojonym bólem i melancholia sa jedna z najwazniejszych rzeczy w zyciu i kazdy powinien miec do nich prawo!

Lzy splywajace po twarzy policjantki wzruszyly Stevena,poruszajac go do glebi,mimo to
powiedzial:

- Widze,ze przezylas cos w zyciu! Jednak to napewno nic takiego!
-Ty egoisto!-krzyknela zdenerwowana dziewczyna.
-Nie mów tak do mnie! Nic o mnie nie wiesz!
-Ty równiesz,a mimo to mnie osadzasz! Stwierdzasz ze nic nie wiem o zyciu,malo przeszlam,a jesli cos jak to okresliles mi sie przytrafilo to byla to jakas blahostka! Pewnie jeszcze pomyslales "ale z niej chisteryczka!"
-W rzeczy samej!
-Samolubny draniu! Nie masz pojecia jak to jest czuc sie umarlym za zycia! Gdy cierpienie i ból sa
tak wielkie,ze pragniesz smierci! Wrecz marzysz o niej kazdego dnia. Kazdej nieprzespanej nocy.
Nie znasz samotnosci.
-A ty znasz?
-Tak,choć wolałabym nigdy jej nie poznać.
Steven i Kay skrzyżowali swe spojrzenia

W szpitalu San Bernardino

-Calkowite zgladzenie szyjki macicy! Rozwarcie
7cm!
Czestotliwosc wystepowania skurczy?
-Co 4 minuty!
-Ile trwaja?
-Okolo minuty!
-Strasznie boli,jakby mnie mialo rozsadzic od
srodka!
-Prosze spokojnie oddychac,to przyniesie pani ulge!
-Gleboki wdech i... wydech!-kojace slowa pielegniarki.
Zbadam teraz pania:
-Polozenie miednicowe posladkowe!
-Jestes tego pewien?
-W 100 procentach!
-Moze zrobisz USG.
-To nie bedzie potrzebne.Biegnij i sprowadz połozną Powiedz jej,ze czeka nas poród miednicowy Pospiesz się, w kazdej chwili mogą odejsc pacjentce wody płodowe.


Na dachu wieżowca:

Wiem,że jest Ci bardzo ciężko...
-To nie Twoja sprawa...
-Moja...
-Czemu chcesz mi pomóc?...Dlaczego tak Ci na tym zależy?....
-Nie zasłużyłes na smierć...
-Skąd wiesz?
-Nikt na nią nie zasługuje. Każdy ma prawo żyć.
-Nie ja...
-Steven masz prawo do zycia jak każdy człowiek.Śmierć nie jest rozwiązaniem.Nie rozwiąze Twoich kłopotów.
-Zostaw mnie i idź.
-Pójdziemy razem.
-Zajmij się swym zyciem.
-Wspólnie się zajmiemy.Ty pomozesz mnie a ja Tobie.

W szpitalu:

-Co sie stalo?
-Dziecko przybralo inna pozycje niz powinno.
-Co to oznacza?
-Ustawilo sie pupą do dolu a glówka do góry! Powinno byc na odwrót.
-O Boze!-przyszla mama chwycila reke meza.
-Nie denerwuj sie najdrozsza.
-Dlaczego tak sie stalo?
-Trudno powiedziec.Dzieje sie tak z wielu powodów.W wiekszosci przypadków nie potrafimy
wytlumaczyc przyczyn takiego ulozenia.
-Czy mojemy dziecku cos grozi?
-Zrobimy wszystko co w naszej mocy,by urodzilo
sie zdrowe! Prosze sie uspokoic i oddychac
-Tetno plodu 140!
-To dobrze?
-Tak.
Na sali pojawia sie polozna.Nastepuje pekniecie pecherza plodowego i wydzielenie sie plynu owlodniowego.
-Okropny ból. Kiedy to sie skonczy?
-Za mniej wiecej godzine.
-Nie dam rady.
-Dasz kochanie!
-Mam juz dosc. To ponad moje sily.
-Wytrzymaj kochanie. Wszystko bedzie dobrze.
-To nie ty muszisz rodzic.
Po twarzy Lucy splynely lzy.


Na dachu:

-Mnie nie można pomóc
-Można...pozwól sobie pomóc.

Policjantka cofneła,robiąc parę kroków do tyłu

-Chodź do mnie Steven.

Mężczyzna przybliżył się do dziewczyny...

-Dobrze...

Poczym natychmiast cofnął. Tak jakby zmusiła go do tego niewidzialna siła...

-Chodź...wszystko będzie dobrze...

Ponowna próba i cofnięcie się

-Zaufaj mi...chodź...zwalcz to w sobie i chodź do mnie...dobrze...dasz radę...chodź...




W szpitalu:

-Skurcze co dwie minuty. Czas trwania 90 sekund.
-Jakie jest rozwarcie?
-8 centymetrów.
-Tetno?
-135.
-Co sie dzieje?
-Wszystko w porzadku.
-Jak to? Tetno sie obnizylo.
-To normalne w trakcie porodu,prosze sie nie martwic. Granica bezpieczenstwa wynosi 90. Klopoty pojawia sie,gdy tetno spadnie ponizej tego poziomu. Niech sie pani odprezy.
-Latwo panu powiedziec
-rozwarcie 9 centymetrów,tetno plodu 132
-Wszystko w normie.
-Zeby tylko jeszcze nie bolalo-z rozpacza w glosie.
-Juz nie dlugo.

Miedzy lekarzem a polozna- szeptem:

-Na szczescie bez komplikacji
-Moga pojawic sie przy rodzeniu sie dziecka.
-Mam nadzieje,ze do tego nie dojdzie

Lucy:
-Jezu Chryste! Nie wytrzymam! Zaraz pekne!!!
Matko przenajswietsza! Straszne bolesci!

Colin:
-Podajcie cos mojej zonie,by sie tak nie meczyla!

Lekarz:
-Siostro! TENS!


Na duchu wieżowca:

Daj mi broń?
-Nie...
-Tak...

Wahanie się samobójcy

-Daj mi mi „44”...

Na porodówce:

-Pelne,10 centymetrowe rozwarcie szyjki macicy. Tetno 128.
-Pora przystapic do dziela.
Doktor zwraca sie do przyszlej mamy
-Bede ci mówil co robie i co ty powinnas zrobic.Potrzebuje teraz twojej wspólpracy
-Mojej?
-Muszisz nam pomóc,by dziecko przeszlo przez
kanal rodny! Gotowa?
-Tak!
- Przyjmij pozycje pólsiedzaca! O wlasnie.Wez gleboki wdech i przyj z calych sil.
Lucy wciagnela powietrze i zaczela przec,najmocniej jak tylko potrafila.
-Nie przestawaj. Przyj.
-Jestem slaba! Nie podolam!
-Podolasz! Masz w sobie mnóstwo sily i energii.Meg okscytocyna.
-Co to jest ?
-Lek na wzmocnienie sily skurczy Prosze sie niebac,to nie zaszkodzi matce ani dziecku.

Na dachu

Twarz Stevena pokrywa się krwią, policjantka zamyka mu oczy. Po dłuższej chwili bierze krótkofalówkę:

-John...
-Co się stało Kay?
-On nie żyje.
-Idziemy do ciebie.

Po paru minutach:

-Nic Ci nie jest?
-Nic.
-Chodźmy stąd.

Sanitariusze czarną folią owijają ciało Stevena.

W szpitalu:

W ujsciu pochwy pokazuje sie glówka dziecka, bardzo napinajaca skóre i miesnie krocza. Lekarz
wykonuje bezbolesne naciecie,by zapobiec jego pęknieciu. Wkrótce glóweczka malenstwa jest już na zewnatrz. Pielegniarka za pomoca gruszki,szybko odsysa ślus i plyn owodniowy z noska i
usteczek,by umozliwic dziecku pierwszy oddech.Doktor pomaga w urodzeniu sie barków,obracajac
bardzo lekko i delikatnie dziecko. Nastepnie lezacemu na brzuchu Lucy malenstwu,zaciska pepowine i przecina.W sali rozlega sie najpiekniejszy placz,jaki kiedykolwiek mozna uslyszec tak ze swiatem wita sie nowe zycie

-Gratuluje. Maja panstwo piekna i zdrowa córkę.
-Mój Boze,jestes taka sliczna.

Po policzkach matki splywaja krople szczescia.Ojciec tanczy z radosci.Na twarzach personelu medycznego pojawia się uśmiech. Wraz z rodzicami ciesza sie z cudu narodzin:

-To prawdziwa przyjemnosc widziec tak radosnych rodziców.
-Dlugo czekalismy i wiele przeszlismy by miec nasza pocieche. Juz nie moglismy sie doczekac.Teraz zrobimy wszystko by,zapewnic naszej ksiezniczce najlepsze zycie i przyszlosc.

Przed budynkiem Wilsher’a

Do patrzącej się w zamyśleniu na dach partnerki:

-Wsiadasz?
-Za chwilę...
-Jedźmy już...Kay słyszysz?
-Tak

Policjantka wsiadła do radiowozu.W drodze na posterunek nie odzywała się,myslami będąc daleko.



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Altamiro
ADMIN FORUM
ADMIN FORUM



Dołączył: 18 Maj 2012
Posty: 283
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Post Wysłany: Pią 20:53, 14 Wrz 2012    Temat postu:

Rozdział drugi



Przed sklepem jubilerskim zatrzymały się motocykle.Kobieta i mężczyzna weszli do środka:

-Witam czym mogę służyć?
-Gotóweczką
-Słucham?
-Słyszałaś...dawaj forsę i nie wkurzaj mnie to może pozwolę ci żyć.

Kobieta powoli skierowała rękę pod ladę

-Nawet o tym nie myśl-przykładając broń do skroni właścicielki sklepu. Dawaj szmal i nic nie kombinuj.Szkoda by było tak pięknej buźki.

Zwracając się do swej wspólniczki

-Bierz wszystko-naszyjniki,kolie,pierścionki,bransoletki.

Rozległ się huk tłuczonego szkła. Do właścicielki

-Grzeczna dziewczynka...ładuj wujka sama...ładuj

W radiowozie:

-Piękny,słoneczny dzień
-Prawdziwa plaża.
-Oby tylko był jeszcze spokojny.
-Marzycielka.
-Marzenia są piękne.
-Wolę być realistą.
-Realista w yśmienitym nastroju.
-Między mną i Samanthą układa się znakomicie
-Cieszę się

U jubilera:

-Skończyłas?
-Jeszcze chwilę
-Pospiesz się,gliny mogą przejeżdzać

W radiowozie:

-W tym tygodniu idę po pierścionek zaręczynowy,pomożesz mi wybrać najpiekniejszy?
-No pewnie
-Dzięki
-Nie ma za co,pomogę ci z przyjemnością
-Kochana jak zawsze.
-Zatrzymaj
-Co się stało?
-Dwoje ludzi ludzi wybiega ze sklepu jubileskiego

John ostro,z piskiem hamulców skrecił w stronę złodziei

-Niech to, psy mówiłem pospiesz się.
-Bierz łup a ja ich sprobuje zatrzymać
-Mowy nie ma
-Jedź

Moment zawahania

-Jedź!

Mężczyzna ruszył z piskiem opon,kobieta otworzyła ogień do policjantów.John i Kay oddali strzały,chroniac się za drzwiami radiowozu.W ogniu strzałów złodziejka została trafiona w klatkę piersiową.Zakrwawiona osuneła się na chodnik.

-Wezwij karetkę i sprawdź co właścicielem sklepu.Spróbuję schwytać drugiego ze złodziei
Policjantka wzięła motor,rozpoczynając niebezpieczny pościg ulicami miasta.Po trzech minutach zbliżyła się do ściganego.Obydwoje docisneli sprzęgło gazu.Mężczyzna przebił ogromną szybę niesioną przez robotników,którzy w ostatniej chwili uciekli przed motocyklem Kay.Złodziej ostro skrecił przejeżdżając na czerwonym.Granatowy Grand Cheeroki wykonał obrót wokół osi stając w poprzek skrzyżowania.Dziewczyna wzniosła motor w powietrze,który przeleciawszy nad samochodem opadł tuż za nim

„Dobra jesteś”
„Nie uciekniesz mi”

Policjantka wjechała za uciekającym po schodach na stacje metra.Przestraszeni ludzie w ostatniej odskakiwali na bok.Motocykle wyjechały z drugiej strony dworca,zjeżdżając z torów tuż przed nadjeżdżajacym pociagiem.

„Nie wiele brakowało”
„O mały włos”

Złodziej mknął stadionem Dodgersów.Będąca tuż za nim Kay trzymając się kierownicy staneła na motocyklu.Skoczyła na złodzieja zwalając go na ziemię.Obydwoje potoczyli się po ziemi...po chwili staneli naprzeciwko siebie,patrząc sobie w oczy.Męższyzna zaatakował stosując*Oizuki. Dziewczyna zastosowała blok zewnętrzny – przedramieniem wyprowadzając uderzenie grzbietem pięści. Przestepca wykonał *Maegeri.Policjantka odpowiedziała podwójnym kopnięciem w przód.

-Będzie jeszcze gorzej.

Wsciekłe spojrzenie,skrzyżowało się z duchowym spokojem jaki widniał w oczach dziewczyny.W przeciwieństwie do jej przeciwnika nie targała nią złość,emocje.Spokojna, opanowana,poruszała sie swobodnie i bardzo szybko:

-Poddaj się.
-Mowy nie ma mowy.
-Sam tego chcesz.

Kay zastosowała Kopniecie zamachowe w górną część ciała.Dynamiczny cios przed którym meżczyzna nie zdołał się obronić powaliło go na ziemię.Na rękach złodzieja pojawiły się kajdanki.W radiowozie John odebrał komórkę:
-Gdzie jesteś partnerko?
-Na stadionie Dodgersów,mam przesyłkę do zabrania.
-Już jadę.

Po kilkunastu minutach

-Co tak długo?
-Wybacz,nie dało się szybciej.
-Nic ci nie jest?
-Jego się spytaj,ja czuje się świetnie.
-Rzeczywiście najlepiej to on nie wyglada
Stróże prawa usmiechneli się

W szpitalu San Berdarnino:

-Państwo Lockhard?
-Tak
-Czy cos się stało-widząc powagę lekarza
-Państwa coreczka...
-Co z nią?-z niepokojem na twarzy i lękiem w sercu
-Zmarła w nocy
-Nie!!!!!!!!!!!
Colin objął Lucy.
-Moja....córeczka...urodziła się....zdrowa-ze łzami w oczach.
-Przykro mi.
-Co jej zrobiliście?!
-Wystąpily niespodziewane komplikacje.Jej małe serduszko przestało bić.Robiliśmy w co naszej mocy,niestety nie uratowaliśmy państwa córeczki.
-Mordercy...nic jej nie było....zabiliście ją!!!
Lekarz opuścił salę idąc do innej pacjentki.Za nim szedł krzyk zrozpaczonej matki:
-Mordercy!!! Zamordowali moje dziecko!!! Mordercy!!! Zamordowali!!! Mordercy!!!

Krzyki szalejącej z zrozpaczy matki wywołały poruszenie w pobliskich salach.

*Oizuki-cios prosty
*Maegeri-kopnięcie w przód




Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Altamiro
ADMIN FORUM
ADMIN FORUM



Dołączył: 18 Maj 2012
Posty: 283
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Post Wysłany: Pią 21:34, 21 Wrz 2012    Temat postu:

Rozdział trzeci

Chicago

Srebny ford ranger zatrzymuje się na Adams Street.Ubrany na czarno meżczyzna wchodzi do jednego z domów.Kieruje swe kroki w stronę kuchni,skąd dochodzi kobiecy głos nucący Bruc’a Sprngstena...
Kilkanaście minut później dzwoni:
-Co masz mi do powiedzenia?
-Kochanka, nie będzie pana dręczyć.
-Znakomicie.
Rozłączywczy się wybiera kolejny numer:
-Masz chwilę czasu?
-Dla ciebie zawsze.
-Bądź u mnie za godzinkę.
W domu nad brzegiem jeziora:
-Stęskniłaś się za mną?
-Nie wiesz jak bardzo,a ty?
Tajemniczy męzczyzna w milczeniu rozrywa bluzkę.Dziewczyna opiera się o scianę,jej obnażone piersi oddychają coraz szybciej.Na swym ponętnym ciele czuje oddech,pocałunki.Nieznajomy targa króciutką spódniczkę.Nagą rzuca na pościel....dając upust swym dzikim żądzą...
-Daj papierosa.
-Palisz?
-Od tygodnia...dzięki.
W głębach dymu:
-Nie spodziewałam się twego przyjazdu.
-Lubię sprawiać niespodzianki.
-O tak,myślałam że zostaniesz w mieście aniołów
-Wolę być z aniołem.

Policjanci znajdują zastrzeloną kobietę...

*******


Los Angeles

Przed posterunkiem policji:

-Czy to pani pomogła kobiecie w budynku Wilsher’a?
-Tak,kim pan jest?
-Colin Lockhard mąż Lucy.
-Jak się czuje żona?
-Jest zrozpaczona...oboje jesteśmy.
-Czy coś się stało?
-Dziś rano lekarz powiedział że nasza córeczka umarła w nocy.
-Przykro mi.
-On kłamie...
W szpitalu zadzwoniła komórka:
-Czego chcesz?
-Mamy kłopoty,Lockhard rozmawia z policjantką...

Na policyjnym parkingu:
-Nie wierzy pan w śmierć swojego dziecka?
-Wraz ze żoną wiemy że nasza córeczka żyje.
-Pokazano wam akt zgonu?
-Tak,jednak gdy poprosilismy by pozwolono nam ostatni raz zobaczyć córeczkę odmówiono.Nie uważa pani ze to dziwne?
-Owszem,jednak...
-Błagam,proszę nam pomóc
-Przyjrzę się sprawie
-Dziękuje.

Policjantka wchodziła do budynku,gdy usłyszała huk.Odwrócila się-Colin leżał na jezdni. Czerwony Wan spiskiem opon skręcił w pobliską ulicę.
„Mój Boże”- pomyślała Kay,biegnąc do ojca dziecka.Mężczyzna nie żył.
-Co się stało?- spytał John.
-Ktoś go przejechał.
-Wypadek?
-Czuje,że ktos to zrobił z premedytacją.Chwilę wczesniej prosił mnie o pomoc i nie żyje.
-O co tu chodzi?
-Opowiem Ci w radiowozie.
-Gdzie jedziemy?
-Do szpitala San Bernardino.

Podczas gdy Kay z Johnem przyglądała się sprawie państwa Lockhard,sprawdzając dokumentację medyczną,rozmawiając z lekarzem i dyrektorem szpitala radiowóz E-26 przewoził złapanego przez policjantkę przestepcę:
-Co zrobiliście z moją wspólniczką?
-Siedź cicho.
-Co znią?
-Zamknij się.
-Mam prawo wiedzieć.
-Nie masz żadnego prawa.
-Nawet we wiezieniu są prawa a tym bardziej na wolności.
-Dobra gnojku,twoja wspólniczka jest w kostnicy.

Parę minut później:
-Zatrzymaj się na stacji.Skoczę po fajki i za potrzebą.
-Nie powinismy z podejrzanym.
-Nie ucieknie.
-No dobra,tylko się pospiesz.
Siedzący za kierownicą policjant poczuł kajdanki na gardle:
-Mów kto zabił dziewczynę
Cisza
-Mów!
Sciskając mocniej kajdanki
-Gadaj psie!
Dusząc się
-John...Hatchet.
Policjantowi mężczyzna zabrał broń,przestrzeliwszy kajdanki odjechał z piskiem opon. Funkcjonariusz wybiegł znajdując martwego partnera:
-Do wszystkich jednostek w rejonie 10,zgłaszam ucieczkę.Przestępca porusza się policyjnym radiowozem E-26,jest uzbrojony.
-Tu E-49,widzimy go,podejmujemy pościg.
Chwilę później:
-Nie złapiecie mnie.
Padają strzały,policjanci odpowiadają ogniem-jedna z kul rozbija tylną szybę,świszcząc tuz obok twarzy przestępcy.Mężczyzna skręca w stronę zatoki.Tuż zanim policyjny radiowóz:
-Już nam się nie wymkniesz.
Ścigany nie zwalnia,wciska pedał gazu do oporu
-Zwariował...
Pędzący 180mil na godzinę samochód przekracza granicę klifu z impetem wpadajac to wody...


*******

Wieczorem zmęczona Kay wróciła do domu:
-Mamo,mamo-dziewczynka radosnie wpadła w ramiona matki.
-Moje słoneczko,jeszcze nie śpi?
-Wraz z tatą czekamy na Ciebie.
-Cześć,kochanie
-Cześć skarbie
Długi pocałunek na powitanie
-Chodź aniołeczku,pójdziemy do łóżeczka
-Poczytasz mi?
-Jenny nie męcz mamy
-Jedna bajeczka,zgoda?
-Tak.

W blasku świec:
-Służę pieknej pani,proszę wygodnie usiąść-już podaję pyszności.
-Czym sobie zasłużyłam...
-Swą miłością i szczęściem jakie mi dajesz
Usmiechająć się
-Jesteś kochany.Ymm....pięknie pachnie....ymmm....delicje
-Miło słyszeć...jesteś mym aniołem...

W Beverly Hills płacz dziecka obudził śpiącą w pokoju obok kobietę...Na lotnisku wylądował prywatny samolot.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Altamiro
ADMIN FORUM
ADMIN FORUM



Dołączył: 18 Maj 2012
Posty: 283
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Post Wysłany: Pią 21:43, 28 Wrz 2012    Temat postu:

Rozdział czwarty


W ogrodzie rezydencji:
-Co porabia maleństwo?
-Śpi słodko.
Płacz dziecka
-Spała...pora ją nakarmic.
Pijąc sok pomarańczowy mezczyzna dzwoni:
-Czy Lockhardowie uwierzyli w śmierć dziecka?
-Nie,ojciec rozmawiał z policjantką.
-Zająłeś się nim?
-Mój czlowiek rozwiazał problem.
-Gliny węszyły?
-Bez rezultatów.
-Dopilnuj by tak pozostało.
-Niczego nie znajdą.
-Jeśli wpadną na trop pozegnasz się nie tylko z karierą.

Przed budką z jedzeniem:
-Chcesz coś?
Cisza
-Kay...
-Tak?
-Na co masz ochotę?
-Na ekspresso.
-Nic wiecej?
-Nie.
-Dwie kawy i zapiekanka.
Przy stoliku:
-Jesteś nie obecna.
-Sprawa Lockhardów nie daje mi spokoju
-Byliśmy w San Bernardino,sprawdziliśmy dokumentację.
-Mogła być spreparowana.
-Są jeszcze słowa lekarza i ordynatora.
-Nie byli szczerzy.Czuje,że Lucy ma rację.
-Jest w szoku,mówi pod wpływem emocji,rozpaczy.
-A jeśli to prawda?
-Po co mieliby okłamywac rodziców? Co zrobiliby z dzieckiem?
-Sprawdźmy czy wcześniej nie było takich przypadków.
-Masz hipotezę?
-Handel noworodkami, zabierają je rodzicom mówiąc że zmarły i dają bogatym bezpłodnym małżeństwom.
-Jeśli masz rację....
-Śmierć Colina to nie był wypadek.
-Ciężko będzie odnaleźć Vana bez numeru rejestracyjnego...

Chłopak w dresie przewrócił staruszkę:
-Nic pani nie jest?
-Zabrał moje oszczędności
Kay pobiegła za złodziejem.Na skrzyzowaniu o mało nie przejechał jej samochód,który wyhamował tuż przed nią.Dresiarz w biegł w jedną z dzielnic,przewracając kosze,tuż za nim policjantka. Znalazłszy się w slepym zaułku wyciągnął nóż.Dziewczyna szybkim obrotem i kopnieciem wytrąca napastnikowi nóż.Rozpoczyna się walka wręcz. Przestępca blokuje prawą rekę dziewczyny,Kay wykonuje szybki skręt nadgarstka,obracając biodra w lewą stronę jednocześnie uderza prawą pięścią w twarz dresiarza.Uderzeniem bocznym w splot słoneczny powala złodzieja na ziemię. Zakładając kajdanki:
-Nie ładnie okradać staruszki.
Przez krótkofalówkę:
-Co ze staruszką?
-Nic,jej nie jest.
-Przywieź ją na Firestone,mam cos dla niej.
-Ucieszy się.

Pod domem staruszki:
-Dziekuje wam
-Jestesmy po to by pomagać
-Niech Bóg panią błogosławi.
-Proszę uważać na siebie.

Jadąc na posterunek:

-To mój...odbierając komórkę-Kay Richards
-Mam informacje w sprawie dziecka Lockhardów.
-Kim pani jest?
-Pielęgniarką,rozmawiałyśmy w szpitalu.
-Czemu wtedy nie powiedziałaś prawdy,Shery?
-Nie mogłam,bardzo ryzykuje dzwoniąc.
-Gdzie się chcesz spotkać
Cisza
-Shery???
Przepraszam wydawało mi się,że ktoś idzie.Spotkajmy się za godzinę w Hollywood Park.
-Dobrze,będę czekać.

Kwadrans później:
-Do domu?
-Tak,wezmę tylko prysznic.
-Cześć.
-Do jutra.

Ciepło przyjemnie zrelaksowało Shery.Spływająca swobodnie po smukłej sylwetce woda dała ukojenie.W miejsce stresu pojawiło się odprężenie.Ciało młodej kobiety przeszył potworny ból, upadła na kolana,brocząc krwią.Ostrze noża poderżneło jej gardło.Osuneła się na posadzkę.

*******

Samochód Johna zatrzymuje na podjeździe.Do zmierzającego w stronę domu policjanta wymierzone jest magnum.Ukryty w zaroslach napastnik kładzie palec na spuście....bez życia pada na ziemię zatrzelony przez nieznaną osobę....
W szpitalu samotnej matce przekazano informację o śmierci noworodka....



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Altamiro
ADMIN FORUM
ADMIN FORUM



Dołączył: 18 Maj 2012
Posty: 283
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Post Wysłany: Pią 21:30, 05 Paź 2012    Temat postu:



Rozdział piąty


Pustymi korytarzami San Bernardino,niczym cień przekrada się młoda dziewczyna.Rozglada się, zmierzając do gabinetu dyrektora.Wyciągając wytrych słyszy kroki strażnika.Pospiesznie próbuje otworzyć...kroki stają się coraz głośniejsze....bliższe...dziewczyna wciąż na korytarzu....strażnik jest bardzo,bardzo blisko.W ostatniej chwili dziewczynie udaje się wejść.Będąc oparta o drzwi słyszy przechodzącego ochroniarza.Zaświeciwszy latareczkę przegląda półki,szafki z segregatorami:
-Gdzie to jest?...szafki puste...gdzie to schowałeś?
Strażnik na polu zauważa migające się w oknie swiatełko:
-Ken sprawdzałeś 7 piętro?
-Jakiś czas temu,czemu pytasz?
-Ktoś jest w pokoju dyrektora
-Jesteś pewien?
-Tak.
-Sprawdzę to
Przeglądając szuflady biurka:
-To musi tu być...
Na trzecim piętrze strażnik wsiadł do windy.
-Jest...zakończę wasz haniebny proceder...a wy odpowiecie za śmierć Shery.
Wychodzącą włamywaczkę zauważa nadchodzący ochroniarz:
-Stój...
Dziewczyna zaczyna uciekać.Padają strzały dziurawiące scianę.Włamywaczka wpada na kladkę schodową...tuż za strażnik...kolejne strzały...kule przelatują blisko dziewczyny,która widząc biegnącego od dołu drugiego z ochroniarzy wbiega na czwarte pietro...bierze gaśnicę kryjąc się za winklem...uderzeniem w głowe powala ochroniarza zabierając mu broń.Drugi strażnik wbiega na piętro piętro...strzela....jedna z kul rani dzieczynę.Z krwawiącą ręką chroni się w stołowce pod jednym ze stolików....Przed dzwiami stołówki padają strzały...ochraniarz pada martwy....Ranna dziewczyna słyszy kroki.Mężczyzna w czarnych półbutach wchodzi na stółówkę:
-Nie wyjdziesz stąd żywa.
Dziewczyna sprawdza magazynek-są dwie kule
-Znajdę cię i zabiję
Przestępca powoli zmierza w stronę dziewczyny
-Skończysz tak samo jak Shery
Włamyczka rzuca monetę...zmylony napastnik strzela...po chwili zostaje raniony w plecy. Umiera od strzału w głowę
-To za Shery draniu.
Dziewczyna targa koszulę,robiąc ucisk krwawiącej ręki...rozbiera straznika...zabiera kluczyki. Ubrana w mundur z nasunietą czapką wsiada do samochodu...opuszczając San Bernardino.




*******




Po północy Richardsów budzi głośne pukanie:

-Kto przy zdrowych zmysłach nachodzi ludzi o tej porze?
-Pójdę sprawdzić.
-Bądź ostrożna.
-Co się dzieje mamo?
-Zostań z tatą.
Pukanie nasila się...Kay otwiera drzwi...jej oczom ukazuje się dziewczyna w białej zakrwawionej bluzce:

Dziecko Lockhardów zostało sprzedane,zabiłam mordercę mojej siostry.

Do rąk policjantki trafia czarna teczka.



******



W San Bernardino pojawia się dyrektor powiadomiony przez ochronę o włamaniu i strzałach.Zakazuje wzywania policji.Rozejrzawszy się po gabinecie stwierdza że nic nie zgineło,jednak gdy zostaje sam sprawdza jedną z szuflad.Nie znalazłszy czarnej teczki zamyka ją z trzaskiem.Ogląda zapis z ukrytej kamery o której istnieniu nikt nie wie.Na nagraniu widzi Alicię zabierającą poufną dokumenację.

W domu Kay:

-Co z nią?
-Wyciągłem kulę,nic jej nie będzie
-Śpi?
-Tak,sen ją wzmocni.Co się stało?
-Wiesz,że nie mogę Ci powiedzieć
-Czy to ma związek ze sprawą którą prowadzisz?
-Tak,prosze nie pytaj o nic więcej.
-O nic nie pytam,chodź spać-nam również przyda się sen.

Przykrywszy siostrę Shery ciepłym kocem,Kay położyła się-jednak nie mogła zasnąć.Spokoju nie dawały jej dokumenty i słowa Alicii.Po cichutku wstała i zeszła na dół.By nie obudzić dziewczyny wzieła teczkę i poszła do kuchni.Nalawszy sobie soku zaczeła przeglądać-z każdą chwilą była coraz bardziej z szokowana.Był tu zapisany cały haniebny proceder,trwający od połtora roku-noworodki zabierano przewaznie samotnym matkom rządziej małżeństwom mówiąc że zmarły w wyniku komplikacji poporodowych.Podczas gdy rodzice byli zrozpaczeni bogate bezdzietne małżeństwa cieszyły się że mają dzieci.Udział w tym brali wszyscy-począwszy od pielegniarek także Shery przez lekarzy aż po dyrektora San Bernardino.Dziecko Lockhardów było w rezydencji multimilionera Vincenta Serry mającego wpływy w policji i prokuraturze.Sędziowie bawili się u niego na bankietach.

"Żaden z nich nie podpisze nakazu przeszukania rezydencji-myślała Kay-Nie odważy postawić się będącemu ponad prawem Vincent'owi a biedna,załamana Lucy... Cholera,mam wszystko przed sobą,w ręku i nie mogę nic zrobić.Nie mogę pomóc zrozpaczonej matce,załamanej po stracie dziecka i smierci męża...Wczoraj był jego pogrzeb,Boże jak Ona biedna płakała...krzyczała leżąc na grobie ukochanego...Odzyskanie maluszka bardzo by jej pomogło.Miałaby dla kogo żyć...gdyby tylko mogła go wziąć w ramiona...przytulić...a tak na zawsze jest skazana na wieczną samotność...ból....cierpienie.Przeklęty,bezkarny Serra..."

Policjantka odłożyła szklankę....



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Altamiro
ADMIN FORUM
ADMIN FORUM



Dołączył: 18 Maj 2012
Posty: 283
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Post Wysłany: Pon 21:59, 19 Lis 2012    Temat postu:



Rozdział szósty

Kobieta w czerni wspiąwszy się na mur,zeskoczyła do ogrodu.Bezszelestnie niczym duch przemkneła posród krzewów.Z dziedzińca dobiegały głosy:

-Masz fajki?
-Pewnie
-Dzięki
-Piękna noc
-O tak...taka cicha,ciepła.
-Chętnie spędziłbym ją z dziewczyną....na plaży....mięciutkim piasku...przy szumie fal....
-Romantyk z ciebie...
-Zamiast niezapomnianego wieczoru,nudna robota
-To prawda
-Pilnowanie dziecka którego i tak nikt nie porwie.
-Takie życie.

Mężczyzna wyrzucił peta:

-Idę na zachodnie skrzydło,zprawdzić czy nikt nie porwał naszej księżniczki.

Strzała z kuszy przebiła gardło mężczyzny.Po umocowanej linie tajemnicza postać zwinnie jak gazela wspieła się do pokoju dziewczynki.Otworzywszy sobie okno po cichu weszła do środka.
Wyciągnąwszy noworodka z kołyski skierowała się w stronę drzwi.Idącego korytarzem ochroniarza sztylet ugodził w kark-osunął się bez życia.Na pierwszym piętrze położyła dziecko na posadzce.Wyciągła magnum z tłumnikiem,spojrzała na dziewczynkę po czym oddała trzy strzały do znajdujących się na dole mężczyzn.Strażnik przed wejściem padł na schody,z głowy posączyła sie krew.Kobieta w czerni rozpędzonym fordem przejechała przez bramę.Kilometr dalej porzuciła samochód przesiadając się do terenówki.


*******

W ciemnym pokoju płacząca matka usłyszawszy dzwonek nie poruszyła się-jednak ktoś uparcie dzwonił.Ospale podniosła się z łóżka i bez życia poszła do drzwi:

-To Twoje dziecko Lucy...
-Co....jak to....kim jesteś?
-Spotkałyśmy się nie dawno
-Nie kojarzę
-To bez znaczenia-przekazując matce noworodka

Z szokowana,zaskoczona kobieta nie mogła wykrztusić z siebie słowa.Do odchodzącej dziewczyny:

-Dziękuje,niech Bóg ciebie błogosławi.
-Tobie również
-Mój Boże....moja Hope....malutka....kochana Hope....moja córeczka....moja.....kocham Cię aniołeczku...

Po twarzy matki spłyneły łzy....radości.

Uśmiechając się kobieta w czerni odjechała srebnym Land Roverem.

Kimkolwiek jesteś z całego serca dziękuje.



********

O świcie Kay wróciła z porannego Joggingu.Stojący w garażu samochód miał ciepły silnik....


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Altamiro
ADMIN FORUM
ADMIN FORUM



Dołączył: 18 Maj 2012
Posty: 283
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Post Wysłany: Pią 22:10, 23 Lis 2012    Temat postu:

Rozdział siódmy


Z samego rana do San Bernardino wkracza policja.Zakuwa w kajdanki zdezorientowanych lekarzy i pielęgniarki. Jeden z nich skalpelem atakuje Kay.Wytrąciwszy mu go policjantka obezwładnia doktora.

Ordynatora John zatrzymuje przed tylnym wyjściem:

-Wybierasz się gdzieś? Prycza w więzieniu już czeka.
-Nic nie zrobiłem.
-Tak,tak a ja jestem arcybiskubem Ralphem.

Do Kay:

-Mamy ich.
-Jeszcze nie,brakuje dyrektora.

Granatowy mercedes gwałtownie zawraca. Kay rusza z spiskiem opon.Samochody ostro skręcają na czerwonym,powodując zderzenie... biała mazda przejechawszy przez chodnik uderza w drzewo:

-Potrzebna karetka na Sunset Bulvard.Pospieszcie się.

Przestępca niemalże potrąca młodą parę,która cudem ratuje swe życie:

"Co on wyprawia? ...rozum postradał?"

Uciekinier wjeżdża do parku-tarasuje stoiska z lodami,ciepłymi przekąskami.Przerażeni ludzie odskakują ,dzieci uciekają z krzykiem.

Policjantce udaje się uniknąć potrącenia matki z małą dziewczynką:

"Mój Boże...o mało ich nie zabiłam"

Wyjechawszy na ulicę pojazdy zwiększają predkość...pędzący merc z trudem wyrabia się przy skręcie na most-przy zjedzie traci przyczepność,zaczyna dachować...Kay gwałtownie hamuje...samochód obraca sie...wpada na przeciwległy pas drogi-policjantka w ostatniej chwili ucieka przed nadjeżdżającym tirem...w powietrze wznosi się kula ognia...Kierowca ciężarówki ginie w płomieniach...
Z rozbitego merca Kay wyciąga przestępcę...po przyjeździe ambulansu i partnera:

-Wszystko w porządku?
-Nic mi nie jest.
-Podziękuj swojemu aniołowi stróżowi,czuwa nad tobą.

"Dziękuje Mamo"

-Biorą dyrektora...
-Pojadę z nimi.
-Weź mój samochód i jedź odpocząć.
-Dzięki
-Tylko nie rozbij go
-Przecież mnie znasz
-Znam...
-Nie martw się,nawet go nie zarysuję-z uśmiechem na twarzy.


********


Późnym popołudniem Kay wraca do domu,słysząc już od progu radosne wołanie:

-Mamusia...mamusia-Sara z radością wpada w objęcia matki:
-Mój kochany aniołeczku....Byłaś grzeczna?
-Tak.
-Nie sprawiała najmniejszych kłopotów.
-Jak się czujesz Alicio?
-O wiele lepiej,dziękuje
-Nie ma za co.
-Aresztowaliście tych ludzi?
-Tak,wszystkich.
-Jakich ludzi?
-Bardzo złych skarbie.
-Co z dzieckiem Lockhardów?
-W ramionach szczęśliwej mamy.
-Bogu dzięki
-Tak..."i pewnej kobiecie w czerni"
-Wiesz mamo...
-Co aniołku?
-Jestem z ciebie dumna...robisz tyle dobrego dla ludzi.
-Kochanie...dziękuje-ze wzruszeniem.

Chwilę później:

-Kto dziś ma święto?
-Tata.
-Pamietałaś o prezencie?
-Tak
-Zuch dziewczyna.
-Chodź pójdziemy odebrać tort a później zrobimy kolację.
-Daj adres ja odbiorę.
-Nie mogę cię oto prosić.
-Przy najmniej tak się odwdzięczę za okazaną pomoc.
-Dziękuje.
-Nie ma sprawy...lecę
-A my moja panno idziemy do "centrum dowodzenia"
-Tak jest-radośnie
-Mianuje cię moim pierwszym asystentem.
-Do usług...

W kuchni :

-Co dziś zaśpiewamy?
-Królową tańca.
-Świetny wybór...panie i panowie przed Wami muzyczny duet beautiful girls i...królowa tańca:

Możesz tańczyć, możesz żyć
Masz czas by korzystać z życia
Och

Po drodze Alicia pozwala sobie na chwilę przyjemności-kupuje pysznego włoskiego loda w polewie...tymczasem w domu państwa Richards trwa muzyczna fiesta kulinarna:

Spójrz na tą dziewczynę na scenie
Odnalazła w sobie królową tańca
Piątkowa noc i niewyraźne światła
Spójrz w to miejsce
Gdzie grają dobrą muzykę
Chodźmy tam i się pobujajmy
Musisz zobaczyć króla

Czujesz ten nastrój w tańcu
To przypadek

Delektując się niebiańskim smakiem Alicia mija jedną z bocznych uliczek,z którek dobiega hałas i krzyki...w kuchni śpiewających kucharek unosi się cudowny zapach pysznych potraw a na skrzydłach wiatru niesie się śpiew :

Jesteś królową tańca
Młodą i słodką siedemnastolatką
Poczuj uderzenie tamburynów

Na zapleczu restauracji:

-Zapłać...
-Już zapłaciłem.
-Te śmieci nazywasz zapłatą.
-Jesteś winien o wiele więcej.
-Nie mam...
-Masz i zapłacisz
-Wszystko co miałem...

Męższczyzna otrzymuje cios w brzuch i twarz...upada na ziemię...dwoje zbirów kopie go po żebrach:

-Płać...
-Forsa gnido.
-Dajcie mi czas
-Czas się skończył.

Po twarzy mężczyzny spływa krew...strzały trafiają w krawędź budynku...przestraszona dziewczyna w biega na ulicę...pomiędzy gwałtownie hamujące samochody...przestępcy są tuż za nią...strzelają...życie Alicii ratują drzewa...tłum ludzi uniemożliwia bandytom oddanie strzałów...uciekinierka chroni się w galerii handlowej...

-Cholera...
-Będzie musiała wyjść...poczekamy i dokończymy sprawę.

Przestępcy siadają na ławeczce z której obserwują wyjście...

-No to już po mnie...oni się stąd nie ruszą dopóki mnie nie zabiją...

U rozśpiewanych dziewcząt:

Drażnisz innych tym
Chcą byś odeszła stąd
Pomyśl, co innego możesz robić

Możesz tańczyć, możesz żyć
Masz czas by korzystać z życia
Och

W galerii:

Muszę się stąd wydostać...myśl Alicia...myśl...

Patrząc sobie radośnie w oczy...z promieniejącymi szczęściem twarzami :

Możesz tańczyć, możesz żyć
Masz czas by korzystać z życia
Och

Kołysząc biodrami...obracając się w tańcu:

Możesz tańczyć, możesz żyć
Masz czas by korzystać z życia
Och

W centrum handlowym

"Teraz albo nigdy'

Niosąc tort owocowy dziewczyna ze strachem w oczach zmierza w stronę wyjścia...

-Widzisz ją?
-Nie
-Jej chwile są już policzone...

W muzycznej kuchni słychać radosny śmiech...siedząc na posadzce:

-Bardzo lubię z tobą gotować...
-Ja z tobą również mój kochany aniołku...
-Wiem...

Całując dziewczynkę:

-Kocham Cię skarbie...
-Kocham Cię mamusiu...

Alicia czuje jak drżą jej nogi...otwierają się drzwi...kilkanście metrów przed nią siedzą bandyci...rozmawiają...

-Zaśpiewamy coś jeszcze?
-Pewnie
-Niech trwa zabawa.
-Dla was kochani...Hasta Manana:

Żegnaj, aż znów się nie spotkamy
Nie wiem gdzie, nie wiem kiedy
Kochanie, nasza miłość była zbyt silna, by umrzeć
Znajdziemy sposób, by z twarzą wejść w nowy dzień
Żegnaj, powiedz, że znów się spotkamy
Nie mogę żyć bez ciebie
Czas, by zapomnieć, wyślij mi list
Wybaczmy sobie, im szybciej, tym lepiej
Żegnaj, kochanie, żegnaj, aż do tego czasu

Z każdym krokiem dziewczynie serce bije coraz mocniej...jakby miało wyskoczyć z piersi...przestępcy patrzą się na nią...jeden z nich
wstaje...podchodzi...

"już po mnie..."

-Masz ognia?
-Nie palę.

Odprowadzając Alicię zimnym spojrzeniem mordeca sięga ręką do kieszeni...

Ze łzami w oczach...patrząc gdzieś w dal dziewczęta śpiewają:

Gdzie nasze marzenia, jakie mieliśmy?
I wszystkie noce które dzieliliśmy?
Gdzie się one podziały?
Po prostu nie wiem
Ale nie potrafię wyrazić, jak bardzo za tobą tęsknię

Ref. Żegnaj, aż znów się nie spotkamy
Nie wiem gdzie, nie wiem kiedy
Kochanie, nasza miłość była zbyt silna, by umrzeć
Znajdziemy sposób, by z twarzą wejść w nowy dzień
Żegnaj, powiedz, że znów się spotkamy
Nie mogę żyć bez ciebie
Czas, by zapomnieć, wyślij mi list
Wybaczmy sobie, im szybciej, tym lepiej
Żegnaj, kochanie, żegnaj, aż do tego czasu

Żegnaj, powiedz, że znów się spotkamy
Nie mogę żyć bez ciebie
Czas, by zapomnieć, wyślij mi list
Wybaczmy sobie, im szybciej, tym lepiej
Żegnaj, kochanie, żegnaj, aż do tego czasu

W domu Richardsów rozlega się dzwonek,Kay otwiera drzwi:

-Co się stało?
-Nic.
-Nie wygląda na to...
-Mamusiu...czemu Alicia ma czerwone włosy?
-Kochanie...kobiety farbują włosy.
-Ja też mogę?
-Nie skarbie.
-Czemu?
-Małe...wyjątkowe dziewczynki...takie jak ty...mają tak piękne włosy że nie muszą ich zmieniać...sprawdzisz jak tam nasze potrawy?
-Tak...

Gdy Sara znikła w kuchni:

-Powiedz o co chodzi.
-Wolałabym nie teraz

Widząc spojrzenie Kay:

Byłam...

-Mamo...potrawy pięknie się pieką...
-Doglądaj ich,za parę minut przyjdę.
-Dobrze.

Zdenerwowana dziewczyna usiadła opierając się o ścianę...Kay usiadła obok niej kładąc rękę na ramieniu...po chwili popłynął potok
słów:

Widziałam...morderstwo...to była egzekucja...najpierw go pobili...a poźniej zastrzelili...strzałem w głowę...zauważyli mnie i chcieli zabić...gonili...strzelali...schroniłam się w centrum handlowym...czekali przed wejściem...na ławce...nie wiedziałam co zrobić...kupiłam nożyczki i farbę...poszłam do łazienki...ściełam włosy...ufarbowałam...idąc w ich stronę...prosiłam Boga by się udało...by pozwolił mi wrócić do was...

-Na szczęście wysłuchał Ciebie.

-Tak bardzo się bałam...

-Wiem...

-Mamo...czy Alicii grozi niebezpieczeństwo?

-Nie kochanie...już nie...



*******

Stojąc w oknie dziewczynka z utęsknieniem wypatruje taty...w jej ślicznych niebieskich oczkach widać wyraz zawodu:

-Nie widać go-ze smutkiem w głosie
-Za chwilę przyjedzie.
-Ostatnio też tak mówiłaś...a się nie pojawił...wrócił późno w nocy...bardzo się kłóciliście...
-Słyszałaś?
-Tak...było mi bardzo przykro...
-Przepraszam skarbie...
-To nie była twa wina.
-Tym razem...będzie inaczej-z zamyśleniem

Dekorując z Alicią stół:

-Może coś mu się stało...
-Na pewno cały i zdrowy już jedzie.
-Zadzwonie...spytam czy wyszedł.

Po chwili:

-I co?
-Skończył pracę dwie godziny temu...już dawno powinien być...
-Zdarzają mu się spóźnienia?
-Ostatnio stale...wraca...

Słysząc samochód na podjeździe

-Jest...
-Mówiłam że nie ma się czym martwić...
-Zgaście światło...

Otwierając drzwi:

-Jasna cholera...czemu jest tak ciemno...czy w tym cholernym domu jest prąd...

Zaświeciwszy światło:

-Komitet sąsiedzki czy co...co się tak gapicie?
-Tato...
-Czego?-opryskliwym głosem
-Zapomniałeś?
-O czym do cholery.
-Kulturalniej...
-Bo co?
-Bo mówisz do naszej córki.
-Mówię co mi się podoba.
-Nie w tym domu.

Mała Sara weszła pomiędzy rodziców:

-Tato...mamo...
-Spadaj...
-Nie mów tak do niej.
-Już się boję
-Jeszcze jedno słowo a...
-Błagam...nie kłoćcie się...nie dziś
-A co dziś mamy-z ironią w głosie
-Twe urodziny dupku...

Widząc błagalne spojrzenie córki...ze łzami w oczach...Kay z trudem pochamowała emocje...choć patrząc na zaczerwienioną twarz Iana i słysząc co mówi,jak się zachowuje miała ochotę go spoliczkować...

W blasku świec przy pięknie nakrytym stole,ozdobionym pachnącymi gardeniami,panowała grobowa cisza,którą przerwał głos Alicii:

-Wspaniała kolacja.
-Dziękujemy...
-Gotowałaś Saro?
-Tak-radośnie a jednocześnie z dumą.
-Bez mego aniołka bym sobie nie poradziła.
-Kocham cię mamo.
-A ja ciebie słoneczko.

Widząc łzy Alicii:

-Czemu płaczesz?
-Znalazła się beksa.
-Zamknij się...

Zwracając się do dziewczyny:

-Coś się stało?
-Nie...nic...wzruszyłam się.
-Niby było czym.
-Niektórzy są prawdziwymi palantami.Mają cudowną,kochającą rodzinę i tego nie widzą...

W Ianie zbiera gniew

...Zamiast docenić,uszanować i pięlęgnować to co mają najpiękniejszego niszczą to...

-Zatkaj mordę!

...Jesteś ślepcem,nie dostrzegającym nic poza swoim nadętym ego...

Wściekły Ian z rzuca ze stołu talerze

-Zatłukę...
-Tknij ją a pożałujesz.

Oszalały wzrok mężczyzny krzyżuje się ze surowym spojrzeniem Kay...rozbijając kieliszek o ścianę opuszcza pomieszczenie...

-Przepraszam...
-Nie masz za co...

Tuląc roztrzęsioną dziewczynkę:

-Nie płacz kochanie.
-Czemu on to zrobił?... czemu?...dlaczego się tak zachował?...
-Tata miał zły dzień...
-Nie prawda...chciał to zrobić...chciał...

Gladząc włosy dziewczynki

-Już dobrze...
-Wcale nie...to wszystko było dla niego...wystrój...atmosfera...a on to zepsuł...zepsuł...tak bardzo się starałam...tak bardzo... sama...
po raz pierwszy w życiu...przygotowałam jego ulubioną...potrawę...a on nawet jej nie tknął...to miał być nasz wieczór...nasz...

Wyrwawszy się z objęć matki:

-Nie nawidzę go...nie nawidzę...
-Saro...
-Niech pobędzie trochę sama...

Widząc niepewność Kay:

-To jej dobrze zrobi...
-A co z Tobą?
-W porządku...
-Na pewno?
-Tak...nic mi nie jest...
-Przepraszam...
-To nie Ty powinnaś przepraszać...

Alicia powolnym krokiem wychodzi do ogrodu...usiadłszy pod owocowym drzewkiem chowa twarz w dłoniach...uchyliwszy cichutko drzwi Kay widzi jak dziewczynka płacze...każda jej łza sprawia matce ogromny ból...tak jak by ktoś wbijał cierń w serce...coraz głębiej... głębiej...Z krwawiącą duszą i błyskiem w oczach wchodzi do gabinetu męża...słuchając okropnego jazgotu Ian chla wódę:

-Spiepszaj!

Błyszczące gniewem spojrzenie wbijało się w purpurowo-pijacką twarz Iana.

-Ogłuchłaś!...

Rozbiwszy butelkę...zmierza w stronę dziewczyny.

-Spierdalaj do swego bachora...

Błyskawicznym obrotem Kay pozbawia męża broni...ciosem z półobrotu powala go na posadzkę:

-Wiesz co dziś zrobiłeś?!...wiesz?!
-Gówno zróbiłem!...jesteś porąbana!...odwal się ode mnie!
-Przód przeprosisz...
-Sranie w banie...
-Przeproszisz!
-Odbiepsz się!
-Nasza córeczka przez ciebie wylewa łzy
-Przeklętemu bachorowi nic nie będzie...

Dziewczyna wykręca mężczyżnie rękę.

-Niech cię szlak trafi!
-Alicia płacze w ogrodzie...
-Cholerna znajda z ulicy!...niech wypierdala!
-Ty zapijaczony chamie!
-Za kogo ty się kurwa uważasz?! Za cholerną primadonnę?!
-Za człowieka...
-Powiem ci kurwa kim jesteś!...pierdoloną dziwką,której nie chciała rodzona matka...nie mogła patrzyć na takie szkaradztwo...widząc ciebie chciało jej się rzygać...czuła taki wstręt i obrzydzenie że wolała się zabić niż wychowywać potwora...zabiłaś własną matkę...zabiłaś...

Wchodząca do domu Alicia zostaje potrącona przez Kay...dziewczyna w biega na ulicę...pod nadjeżdżający samochód...rozlega się pisk hamulców...



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Altamiro
ADMIN FORUM
ADMIN FORUM



Dołączył: 18 Maj 2012
Posty: 283
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Post Wysłany: Pią 22:18, 30 Lis 2012    Temat postu:



Rozdział ósmy


Przerażonej Alicii serce podchodzi do gardła...

-Idiotko!...patrz gdzie leziesz! Życie ci nie miłe!

Nic nie odpowiedziawszy dziewczyna ze łzami w oczach biegnie w stronę parku...nisko zawieszone ołowiane chmury zaczynają wydawać złowieszcze pomruki...purpurowe błyskawice przeszywają wściekłe niebo...porywisty wiatr zatrzaskuje okiennice...porywa parasole...

-Mamo...mamo...

Przestraszona dziewczynka przytula się do misia...ubłocona przez samochody Kay wbiega do parku...Alicia idzie po schodach na górę.

-Mamusiu...gdzie jesteś?...

Płacząc dziewczyna pada na kolana...kładzie się na ziemi...przenikliwy chłód ogarnia jej delikatne ciało po którym spływają strugi wody...

Otworzywszy drzwi od pokoju:

-Ale z ciebie sukinkot
-Zamknij mordę szmato!
-Masz piękną...mądrą...kochaną żonę...cudowną córeczkę...
-Gówno ci do tego!
-...i nie umiesz tego docenić...zamiast pielęgnować prawdziwy skarb jaki masz...niszczysz go...prawdziwy palant z ciebie...

Dyszący furią mężczyzna uderza Alicię...

-Tylko to umiesz damski bokserze?!

Kolejne....jeszcze mocniejsze uderzenie...Alicia upada na nocną szafkę...z rozciętej wargi spływa na koszulkę krew...

Przemoknięta... dygocząca z zimna dziewczyna czuje jak ktoś utula ją czymś miękkim...ciepłym...odwraca się...jej ciemnozielone oczy dostrzegają wysokiego,młodego mężczyznę o czarnych włosach i błękitnych niczym niebo oczach...

Na gładkiej szyi Alicii zaciska się dłoń...

-Suko!...nie będziesz mi mówić...jak mam traktować swą piepszoną rodzinkę!...

...rozpaczliwym ruchem próbuje znaleźć coś co by ją uwolniło z morderczego uścisku...dusząc się...koniuszkami palców dostaje flakonu
który rozbija na głowie Iana...śmierdzący alkoholem mężczyzna osuwa się na posadzkę...łapiąc oddech dziewczyna opiera o ścianę...

W ulewnym deszczu tajemniczy młodzieniec odgarnuje ślicznej nieznajomej kosmyki włosów...delikatnie ocierając... spływające po twarzy łzy...jego dłonie są wrażliwe...czułe...a spojrzenie pełne uczucia...
Nic nie mówiąc swymi spojrzeniami wyrażują paletę swych przeżyć...doznanego bólu...zranienia przez najbliższe im osoby...Ich smutne oczy płoną żarem cierpienia...wypalającym duszę ogniem który zabija w sercu... najpiękniejsze uczucia...całą radość życia... piękno...pozostawiając jedynie pustkę...tą straszną...przyprawiającą o obłęd pustkę...gdy nie czuje się już nic...

Smutna Kay zmierza w stronę domu...miejsca które do dziś było jej domem...miejscem gdzie znikały zawodowe problemy...taką jej malutką oazą...gdzie mogła się schronić przed złem otaczającego ją świata...odpocząc i o wszystkim zapomnieć...ciesząc się urokami rodzinnego życia...
Pomimo licznych sprzeczek...nieporozumień czuła się kochana...potrzebna...teraz...wlokąc się chciała umrzeć...nigdy niedojść do miejsca w którym potraktowano ją jak psa...

"...Bezczelna egoistka....bez serca...uczuć...zimna jak głaz...nie nadajesz się do niczego...nawet do piepszenia...gdy jestem z tobą w łóżku robi mi sie nie dobrze,o mało nie wymiotuje..."

Zatrzymuje się...

"...fatalna matka...żona...zero...wredna brzydota...nie mogę na ciebie patrzeć...napawasz mnie obrzydzeniem...Sarę też...brzydzi się tobą...nienawidzi...plugawa dziwka..."

Kładzie na ulicy...

Pozwól mi umrzeć Boże...nie mam już po co żyć...

Leżącą dziewczynę otacza mgła...w mgielnych oparach dostrzega kobietę w białej sukni...

-Mama?...

Tuląc się do śnieżnobiałej postaci

Kochana mamusiu...tak bardzo mi Ciebie brakuje...tak bardzo..

Kobieta w bieli czule gładzi kruczoczarne włosy córki.

-Strasznie tęsknie za Tobą...
-Ja również skarbie...
-Brakuje mi Ciebie...twego ciepła...dotyku...głosu...uśmiechu...twej mądrości...dobrych rad...

Całując córkę w czoło

-Kochana iskiereczko...
-Tak mi źle...tak bardzo źle...
-Wiem córeczko...
-Dziś mnie zabito...umarłam...umarło moje serce...
-Twe wrażliwe serduszko...romantyczna dusza choć przesiąknięte ogromnym smutkiem...wciąż żyją pomimo że są trawione żrącym płomienieniem cierpienia...

Spojrzenie dziewczyny

-Przekonasz się gdy miną pierwsze łzy...
-Słowa Iana tak strasznie bolą...
-Nie dopuszczaj ich nigdy do siebie...
-Ale...
-Nie wierz w to co usłyszałaś...nie wierz w słowa człowieka słabego...któremu sprawia przyjemność zadawanie bólu...który rani po to by ukryć swe słabostki...nie myśleć o nich...nie wierz osobie która krzywdzi ogarnięta chorobą duszy...dla niego nie ma już ratunku... jednak Ty kochanie masz przed sobą przyszłość...nie marnuj tego...nie odrzucaj najcenniejszego daru...

-Nie mam dla kogo żyć...tata poradzi sobie beze mnie...
-Przestań-gniewnym głosem...nigdy więcej nie waż się tak mówić...świat nie kończy się na Ianie...masz rodzinę...która kocha Cię ponad wszystko...która wskoczyłaby w ogień oddając za Ciebie życie...córeczkę dla której jesteś wszystkim...całym jej światem...Ty i Jenny jesteście jedyną nadzieją ojca...jego skarbami bez których nie miałby po co żyć...

-Przepraszam mamo...wybaczysz mi?...wybaczysz mi moją...głupotę i myślenie...tylko o sobie?
-Kochanie...matka zawsze wybacza swemu dziecku...nie ma nic silniejszego...niż matczyna miłość...
-Dziękuje...kocham Cię mamusiu...zawsze będę...
-Ja Ciebie też ma iskiereczko...

Przytulona do matczynego serca dziewczyna czuła jak wypełnia ją radość...szczęście...jak wtedy gdy będąc malutką dziewczynką... spędzała każdą bezcenną chwilę z ukochaną mamusią... otaczającą ją czułością...tkliwością...miłością...nigdy nie czuła się tak wspaniale jak wtedy...i teraz...

-Iskierko otwórz oczy...
-Patrzę mamo...
-Niczego nie widzisz...
-Jak to?...
-Przejrzyj i pomóż swej córeczce...
-W czym?...

Kobieta w bieli zaczyna znikać...

-Powiedz mi...

Coraz cichszym głosem...

-Bądź przy niej...uratuj ją...
-Przed czym...
-Może próbować...
-Nie słyszę...

Ledwo dostrzegając zarys postaci...

-Nie odchodź...mamusiu...nie zostawiaj mnie...proszę...zostań...

Po ustąpieniu mgielnych oparów oczom dziewczyny ukazuje się ogród...idąc w stronę domu słyszy słowa matki

"Otwórz oczy...uratuj ją..."

Kay w pociemku zmierza w stronę schodów...rozlega się dźwięk telefonu:

-Proszę...
-Jenny?...czemu dzwonisz o tej...już jadę...

Przebudzona Alicia widzi biegnącą w stronę samochodu Kay...zdenerwowaną dziewczynę zatrzymuje siostra:

-Co z Sarą?
-Uspokój się...
-Co z moją córką?
-Nic jej nie jest...porozmawiajmy...
-Nie teraz...
-Ona nie chce wracać...
-O czym ty mówisz?
-O przestraszonej dziewczynce...biedactwo płacząc prosiło o pomoc...

Zdezorientowana...matka nie wiedziała co zrobić...co myśleć o tym co usłyszała...

-Nigdy nie widziałam tak rozstrzęsionego dziecka...przez dłuższy czas nie mogłam jej uspokoić...
-Zajrzę do niej...

Zbiegając po schodach

-Nie ma jej...
-Mój Boże...słyszała naszą rozmowę...

Zmęczona dziewczynka siada pośród drzew powtrzając

Nie wróce...nie wrócę...

W zdenerwowaniu chodząc po pokoju:

-To moja wina...przepraszam...nie upilnowałam jej...wybacz...
-Nie jesteś niczemu winna...
-Mogłam sprawdzić czy jest...idiotka ze mnie...
-A ze mnie ślepota...coś złego działo się z moją córką i nie zauważyłam tego...
-Jeśli coś jej się...
-Nawet o tym nie myśl!...nie waż się o tym mówić!...słyszysz?!...nie waż!...znajdziemy ją!...znajdziemy!...całą i zdrową!...

Patrząc z zrozpaczą w płomień kominka...

-Przepraszam...
-Lepiej pomyśl gdzie może być...
-Zadzwonię do ojca...

Rozłączywszy połączenie

-Co robisz???...
-Jesli tam jest ucieknie.
-To prawda...pojadę.
-Sprawdzę pewne miejsce...

Zimne dreszcze przeszywają drobne ciałko dziewczynki...serduszko bije coraz szybciej......trzęsąc się jak osika... idzie nic prawie nie widząc... srebrzysty księżyc zakrywają złowieszcze chmury...zdające się obserwować dziewczynkę latarnie...śledzące każdy jej krok...opuszczają ją...porzucając na pastwę ciemności...otchłaniom nieprzeniknionego mroku...
Straciwszy grunt pod nóżkami...Sara upada na ziemię...przejmującą ciszą wstrząsają przerażające odgłosy...
Skulona... z ubrudzoną twarzyczką czuje dotyk na dłoni...zielone...zapłakane oczka dostrzegają biało czarnego kotka...który
z ufnością kładzie główkę na zranionych kolankach...

Drżącym głosem

-Co tu robisz?

Tuląc się do zwierzaczka przestraszonym wzrokiem obserwuje zjawy wyciągające ku niej swe szponiaste dłonie...W złocistej smudze Kay dostrzega córeczkę leżącą z kotkiem przy grobie matki...podchodząc czuje jak ogromny ciężar opuszcza jej strapione serce...jak uczucie trwogi zaczyna powoli wypełniać ulga...

"Dziękuje Boże..."

Ocierając twarzyczkę ukochanej Sary

-Córeczko...
-Mamusiu...

Przytulając do serca najdroższy skarb przez dłuższy czas nie może wymówić słowa...choć chciała by powiedzieć...wykrzyczeć tak wiele
nie potrafi...mieszająca się ze szczęściem złość odbiera jej głos...widząc bladą twarzyczkę...przepraszające oczęta wybacza wszystko swemu aniołkowi...jedynie dwie ogromne łzy wyrażają ogrom bólu...cierpienia jakie czuła przed chwilą...
Całując buzie...gładząc włosy

-Słoneczko...me kochane słoneczko...prosze...błagam...nie rób tego...
-Nigdy więcej mamusiu...
-Przyrzekasz?
-Z rączką na sercu...przepraszam mamo...
-Też jestem winna...oddając się pracy poświęcałam Ci za mało czasu...
-Nie prawda...nikt nie ma lepszej mamusi...
-To czemu uciekłaś?
-Możemy teraz o tym nie mówić?...prosze...
-Dobrze kochanie...
-Dziękuje...kocham Cię mamusiu
-Mój promyczku zawsze będę Cię kochać...mój Boże jak Ty wyglądasz?...jak mały piesek rozrabiaka...

Trochu zmieszana dziewczynka uśmiechneła się przez łzy...

-Boli?-całując zakrwawione kolanka...
-Trochu...

Kobieta w bieli z uśmiechem patrzy na córkę niosącą na rękach malutką Sarę...opatrzywszy rany Kay odjeżdża z pod bramy cmentarza...


*******

Krzyknąwszy przyjechała Jenny wraz z ojcem wybiega na podjazd

-Bogu dzięki-widząc dziewczynke obejmującą matkę...kochanie nic ci nie jest?
-Nie...
-Co ty sobie smarkulo wyobrażasz?!...
-Tato...
-Nie wtrącaj się!
-To moja córka...nie pozwolę ci na nią wrzeszczeć...
-A pozwolisz uciekać?
-Nie...
-Więc milcz...
-Zrobiła źle...jednak krzyk nic nie da...
-Racja...należy jej się lanie!
-Nie tak wychowuje...
-A jak?!...nie zaszkodzi jak oberwie...gówniara nauczy się moresu!...
-Nie uderzysz Sary!...
-Puść ją!
-Nie!
-Włożyć ci?!
-Spróbuj!...
-Przestańcie!...

Idąc w stronę domu Kay słyszy siostrę kłócącą się z ojcem...kładąc córeczkę do łożeczka

-To wszystko przeze mnie...
-Nie myśl o tym...
-Pokłociłaś się z diadkiem...
-To bez znaczenia...liczysz się tylko ty...
-Nigdy mi tego nie wybaczy...ty pewnie też...
-Już Ci wybaczyłam kochanie...
-Naprawdę?...
-Tak...

Całując dziewczynkę

-Spróbuj zasnąć...

Zostawiwszy przyciemnioną lampkę i uchylone drzwi Kay wychodzi na taras...chłonąc odgłosy nocy i rześki podmuch wiatru próbuje się uspokoić...po długiej walce z myślami zasypia...Jenny okrywa siostrę kocem...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Altamiro
ADMIN FORUM
ADMIN FORUM



Dołączył: 18 Maj 2012
Posty: 283
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Post Wysłany: Pią 22:11, 07 Gru 2012    Temat postu:



Rozdział dziewiąty


Obudzona o świcie przez radosną rozmowę mew...Kay zaglada do córeczki-Sara śpi odkryta...przytulona do misia.Uśmiechnąwszy się z czułością otula dziewczynkę kołderką całując w czoło...

-Mój kochany aniołku...

Słodko śpiąca Sara uśmiecha się przez sen...Kay cichutko zamyka drzwi.Na schodach spotyka Jenny:

-Witaj...
-Cześć
-Przepraszam za...
-Nic nie mów...stanełaś w obronie swego dziecka...na twoim miejscu postąpiłabym tak samo...
-Pomogłaś mi wczoraj...
-Nie spisałam się najlepiej...
-Wszystkiego nie da się przewidzieć...
-Porozmawiasz z tatą?
-Nie wiem...
-Ma trudny charakter ale bardzo cię kocha...
-Co ja bym bez ciebie poczęła-z radością w głosie-dziękuje za koc.
-Od czego ma się starszą siostrę.

W promieniach porannego słońca Kay biegnie po jedwabnym...złocistym piastku...lekka bryza rozwiewa jej włosy...muska delikatnie ciało...powodując ekstytujący dreszcz emocji... słodko pachnące powietrze rozbudza zmysły...powodując kojące zapomnienie... najpiękniejszy kwiat zatrzymuje się...lniana koszulka zwiewnie osuwa się na ciepły piasek westchnień...kusząca,zapierająca dech w piersi lekko unosi się na pomarańczowej ścieżce snów...figlarnie tańczy z migotliwymi kroplami marzeń...z ufnością oddaje się pieszczotą zachwyconych fal...które z namiętnością rozpalonego kochanka prowadzą czułą grę doznań...strużki pragnień powolutku spływają po ponętnym ciele Wenus...niespiesznie zmierzającej w stronę plaży...szmaragdowymi iskierkami wodzi po
rajskiej oazie...odwraca się słysząc

-To chyba Twoje?
-Tak...dziękuje

"Odwróć się...prosze...odwróć..."-patrzac na biegnącą w złocistej poświacie dziewczynę...

Idąc do pracy John oddaje się urokom poranka...kupując fajki zauważa wychodzącego z pobliskiego budynku mężczyznę w zakrwawionej koszuli...idzie w jego stronę

-Proszę pana...

Padają strzały...policjant chroni się za pobliskim samochodem...z którego leci szkło.

"Nie ma to jak spokojnie rozpoczęty dzień"

Biegnąc za przestępcą,omijaja przewrócone kosze na śmieci...przeskoczywszy ogrodzenie wbiegają na podwórko...uciekinier chwyta bawiące się dziecko,przykładając mu broń do skroni

-Puść chłopca!
-Rzuć broń!
-Puść!
-Rzuć bo go zastrzelę!

Rozlega się strzał...krzyk przerażonej matki...na ziemię spływa krew...

-Popiepszeńcu!...porąbało cię?...
-Spokojnie...
-O mało nie zabiłeś mi synka!
-To był jedyny sposób by...
-Wzywam gliny...
-John Hartnet...policja
-Pięknie-z ironią-chronią nas wariaci.
-Przepraszam...
-Wynocha!

Policjant odchodzi...po przejściu paru kroków zatrzymuje się wzywając kolegów i karetkę...spisawszy zeznania funkcjonariusze wsiadają do radiowozów

- Proszę chwilę poczekać...
-Nie powinienem...
-Dziękuje że uratował mi pan życie.

Głaskając chłopczyka

-Trzymaj się...i opiekuj mamą
-Dobrz.

Uśmiechnąwszy się

-Uważaj na siebie.
-Idziesz?
-Chwila.
-Dziękuje i przepraszam...nie chciałam...
-Nic się nie stało

Odjeżdżając z posesji

-Jedź na YuccaCorridor.

W domu policjanci znajdują leżącą w krwi młodą kobietę...

-Boże...
-Ona żyje...
-Co?
-Żyje...
-Wezwę karetkę
-Nie ma czasu...zawieziemy ją

W radiowozie:

-Wieziemy nieprzytomną...ciężko ranną kobietę...powiadomcie szpital.

Pędzący radiowoz wjeżdża na chodnik...ludzie uciekają odskakując w ostniatniej chwili...

-Prawie nie czuje pulsu...pospiesz się
-Robię co mogę.

Przejechawszy na czerwonym radiowóz ostro skręca...z podwozia idą iskry...z piskiem opon zatrzymuje się przed wejściem szpitala.
Czekający lekarze zabierają ranną...

W domu przy plaży:

-Jak się biegało?
-Wspaniale.
-Kąpałaś się?
-Tak.
-Morze jest cudowne o tej porze dnia.
-Sara wstała?
-Jeszcze śpi...
-Martwię się o nią...nigdy nie uciekała z domu.
-Wszystko będzie dobrze.
-Coś się stało...
-Nie miej czarnych myśli
-Czuję to...zajrzę do niej.

Na posterunku

-Mój Boże...widząc zakrwawioną koszulę Hartneta
-To nie...
-Co się stało?
-Nie teraz Kristi...gdzie Kay?
-Jeszcze jej nie ma.
-To nie podobne do niej.
-Hartnet...do mnie.
-Uważaj...jest jak chmura gradowa...

Zapukawszy:

-Wejdź...jak ty wyglądasz?!
-To...
-Później zdasz raport...to Sean Farris...twój nowy partner.
-Pracuje z Kay
-Wzieła kilka dni wolnego,sprawy rodzinne.
-Do jej powrotu pracuje sam
-Pracujesz z kim ci powiem.

Do Seana

-Zostaw nas

Po zamknięciu się drzwi:

-Odezwij się tak jeszcze raz a wylecisz...
-Nie będę...
-Nie masz nic do powiedzenia.
-To żółtodziób...
-Wdrożysz go.
-Nie jestem nianką
-Od teraz jesteś.
-Jesteśmy przedszkolem czy policją?
-Daj mu szansę
-Kim on jest?
-Synem milionera.
-Pięknie...bogaty dzieciak bawiący się w policję.
-Zajmij się nim albo oddaj odznakę

Wkurzony John wychodzi trzaskając drzwiami.Nic nie mówiąc idzie na policyjny parking.Nowicjusz podąża za nim...Idąc na złocistą plaże Kay widzi smutek na twarzyczce córeczki...która jest nieobecna...pogrążona w myślach...

-Kochanie rozchmurz się

Dziewczynka milczy...jakby nie słysząc głosu matki.

-Saro...Saro-głośniej
-Tak...jakby została wyrwana z innego świata.
-Co ci jest?
-Nic
-Nie prawda.
-Prawda...ja nie kłamię-krzycząc...zostaw mnie w spokoju-biegnąc w stronę morza
-Zaczekaj...

Zatrzymując dziewczynkę na skraju plaży:

-Co ty wyprawiasz?
-Nic!-próbując wyrwać się matce
-Uspokój się
-Nie!


Krzycząc Sara idzie z matką w stronę domu...po drodze zatrzymuje ich ojciec:

-Co tu robisz?
-Zabieram ją.
-Nie pójdzie z tobą.
-To moja córka.
-Od kiedy?

Dziecko cofa się,chowając za matkę

-Ona nie chce tobą iść.
-Nabuntowałaś ją...
-Zejdź mi z oczu.
-To jeszcze nie koniec...wrócę.

Widząc strach w oczach córeczki

-Już dobrze...poszedł sobie
-Mamusiu...błagam...nigdy nie pozwól mu mnie zabrać...
-Nie pozwolę skarbie...nie pozwolę.

Tuląc dziewczynkę

"Czego ty się tak boisz?"

Czekający w radiowozie Sean widzi jak jego partner wychodząc ze szpitala kopie kosze na śmieci...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Altamiro
ADMIN FORUM
ADMIN FORUM



Dołączył: 18 Maj 2012
Posty: 283
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Post Wysłany: Pią 21:46, 11 Sty 2013    Temat postu:

Rozdział dziesiąty


Pełen niesamowitego uroku szarmancki Apollo i otulona płatkami róż dziewczyna powoli zmierzają w swoją stronę...opromienieni szczęściem z czułością malują błękitną aleję snów ciepłem swych serc w pastelowe barwy...W objęciach delikatnej koronki marzeń...zatopieni w namietności spojrzeń zatracają się w rozkoszach miłości...
Cicho szemrząca Achti niesmiało obmywa stopy smutnej dziewczyny której błękitne oczy błądzą gdzieś po drugiej stronie morskiej krainy...jakby próbowały coś dostrzec...znależć odpowiedzieć na pytania które nie dawały jej spokoju...słysząc zbliżające się kroki ociera łzy spływajace po strapionej twarzy...

-Płaczesz?
-Wiatr zaprószył mi oczy piaskiem.
-Nie próbuj oszukać siostry...powiedz co się stało?
-Sara...
-Co jej jest?
-Chciałabym wiedzieć...bardzo...

W spojrzeniu siostry Jenny dostrzega lęk...jeszcze nigdy nie widziała w nich takiego strachu-sama nie raz się bała ale nie jej siostra,nie Kay która w tym momencie mówiła próbując powstrzymać łzy:

-Coś złego...dzieje z moją córeczką...
-Tego nie wiesz...
-Matka zawsze wie...czuje to w sercu tak jak ja teraz...
-Jesteś pewna
-Tak...
-A może to przez to wydarzenie gdy uciekła...
-To było początkiem czegoś złego...a najgorsze że nie wiem czego...więc nic nie moge zrobić.

Przytulając siostrę:

-Dowiesz się a wtedy jej pomozesz i wszystko się ułozy.
-Nie...ona nie dopuszcza mnie do siebie...zamkneła się w swoim świecie...nikogo nie wpuszczając...
-Porozmawiaj z nią
-Jak?...gdy próbuje wybucha gniewem...krzyczy że nie chce mnie widzieć...że to moja wina...i mnie nienawidzi...
-Nie myśli tak.
-Myśli...
-Nie.
-Nie słyszałaś jej.
-Przecież to Twoja córka,kocha cię.
-To już nie moja Sara...
-Sama nie wierzysz w to co mówisz...wejrzyj w głąb swego serca a zobaczysz małą...zagubioną dziewczynkę...proszącą o pomoc.
-Nie ode mnie...
-A od kogo? Kogo ma poprosić jak nie Ciebie,kto jej,pomoże jeśli nie Ty.
-Nie wiem...nic już nie wiem.
-Nie myslisz jasno bo kierują Tobą emocje,tak samo jak Sarą...jesli rzeczywiście spotkało ja coś złego to nie rozumie tego i się boi.
-I wyżywa się na mnie?
-Dzieci juz takie są,pomyśl jaka Ty byłaś...jak się zachowywałaś gdy cos Cię spotkało albo Ci nie wyszło.Co robiłaś i jaka byłaś w stosunku do mnie.
-Wiem...byłam okropna.
-Mało powiedziane.Przypomnij sobie co wtedy robiłam.
-Znosiłaś wszystko cierpliwie...byłaś wyrozumiała...aż za bardzo.
-Też taka musisz być.
-Nie wiem czy potrafie...czy dam radę...nie jestem Tobą.
-Bądź sobą,ale postaraj sie okazać więcej zrozumienia.Spokojnie i cierpliwie postaraj się do Niej dotrzeć,pomału-małymi kroczkami.
-A jeśli to nic nie da...
-Da,zobaczysz.
-Jeśli się nie otworzysz?
-Otworzy,zaufaj mi...wiem co mówię.Wkońcu Cie wychowałam.
-To prawda...bez Ciebie nie byłabym tym kim jestem.
-Nie przesadzaj...

Ocierając siostrzane łzy:

-Chodż zrobie Ci śniadanie.
-Dziękuje...
-Za co?
-Jesteś dla mnie zbyt dobra
-Pleciesz bzdury,jesteś moją siostrą i Cię kocham.
-Ja ciebie też.
-Wiem.

Idąc w stronę domu:

-Po śniadaniu poczujesz się lepiej.


*******


Wynurzające się z Achti pomarańczowe słońce czule pieści jej różaną twarzyczkę...morska bryza rozwiewa złociste niczym piasek włosy.Poczuwszy nutkę wspomnień z dzieciństwa pachnącą poranną rosą na wsi młoda kobieta odwraca się...widząc ukochanego niosącego gorące kakao:

-Prosze-głosem pełnym ciepła.

Uśmiechając się:

-Dziękuje...wstałeś tak wcześnie.
-Dla tego uśmiechu warto było.

Pijąc pyszny napój zakochani słuchają kojącego szumu fal.

Ulice zaczynają tętnić życiem-swym naturalnym rytmem.Sprzedawcy otwierają budki z hotdogami...napojami...czyszczą sklepowe witryny...jadący do pracy ludzie słuchają muzyki.W radioodbiorniku:

Hey...hey kochani wstajemy...

W samochodzie:

-Wstałem jeszcze przed tobą

-Budzi was Sean Rittenbourg z Pacifica Radio ...

-Miło Cię słyszeć przyjacielu...

-Spytacie czemu?...

-Zaraz nam to powiesz...

-Bo...szkoda marnować tak piękny dzień na spanie...

-O tak-uśmiechając się...

Mamy bezchmurny...ciepły poranek...temperatura 23 stopnie celsjusza...więc wstajemy i cieszymy się życiem...

-Od dawna cieszę się jego najpiekniejszymi barwami...

Wciągu dnia plaża...32stopnie...czy może być coś piękniejszego?...

-Tak...pocałunek i uśmiech ukochanej osoby...

Dla wszystkich na powitanie The Beach Boys w piosence Wouldn't It Be Nice...

Poranek spędzony na plaży wprawił Johna w doskonały nastrój.Rozpierała go radość i energia.Jadąc dzwoni do Pacifica:

-Sean Rittenbourg kogo mamy na linii?
-Johna
-Witaj,co porabiasz?
-Jadę do pracy...
-I słuchasz naszej audycji?!
-Owszem...bardzo lubię twój program...pełen ciepłych życzeń i nastrojowych piosenek.
-Miło to słyszeć,czy chciałbyś kogoś pozdrowić?
-Moją ukochaną dziewczynę Samanthę.
-Więc do dzieła,antena jest twoja!
-...kochanie...widzieliśmy się parę minut temu...spędzając na plaży najpiekniejszy poranek jaki mi się kiedykolwiek w życiu przytrafił...to...było tak piękne...tak cudowne że wydaje się być nie możliwe...niczym jakaś baśn...jakiś cudowny sen który się kończy o wschodzie słońca uciekając gdzieś za horyzont...ale to nie sen...nie ołuda...nie ucieknie...nie rozpryśnie się w promieniach w schodzącego słońca...wiem bo otworzyłem oczy i zobaczyłem twoją twarz...tak piękną...delikatną...patrzyłem w ciebie kochanie jak w obrazek...jak zaczarowany nie mogąc oderwać wzroku i...i uwierzyć że...że jestem takim szczęściarzem....że spotkało mnie takie szczęście w życiu...spałaś tak słodko jak aniołek...a gdy ujrzałem Ciebie na tarasie niosąc Ci gorące kakao które tak lubisz o poranku przy szumie fal to tak jakby szedł ku bogini...i ogarneła mnie wtedy taka radość że w tym momencie byłem najszczęśliwszym facetem na ziemi...wiem że to takie przyziemne,wydające się wręcz głupie ale tak było i niczego mi nie było trzeba...zresztą wogóle nikogo nie potrzebuje poza Tobą skarbie...a dzisiejszy poranek na zawsze pozostanie w pamięci tak jak Ty na zawsze jesteś i będziesz w mym sercu...

W tym momencie w radiu nastąpiła cisza...podczas której mozna było yusłyszeć wszystkie dźwięki uczuć...Ani John ani prowadzący nic nie mówili ale w sercach a przede wszystkim umysłach słuchaczy trwała rozmowa...w sklepach...samochodach...szpitalach...na posterunku...w każdym miejscu gdzie słyszano wyznanie trwała dyskusja...

W jednym ze samochodów:

-Czemu umilkłeś kochany...czemu nic nie mówisz...to było takie piękne...powiedz coś jeszcze...prosze...

Po dłuższej chwili na antenie:

-O Boże...ale popłynałem na twej antenie Sean
-To prawda...aż mnie zamurowało stary...chłopie nawet teraz nie wiem co powiedzieć...a jak wiesz słów nigdy mi nie brakuje...nie brakowało...do dziś...coż mogę powiedzieć,to było niesamowite...w zyciu nie słyszałem takiego wyznania...chyba nikt ze słuchaczy nie słyszał

We wnątrz pojazdu:

-Nie tylko ty nie wiesz co powiedzieć...ja również...nigdy nikt czegoś takiego mi nie powiedział...od nikogo nie usłyszałam takich słów...

Na antenie:

-A ja nawet nie skończyłem...
-Naprawde?!...jesteś niesamowity człowieku...
-Kochanie jeśli mnie słyszysz...jeśli słyszałaś to co powiedziałem...to wiedz że to wszystko popłyneło z mego serca...naprawde szczerze...tak naprawde chciałem złożyć Ci życzenia bo dziś są Twoje urodziny...Twój wyjątkowy dzień lecz po dzisiejszym poranku nie wiem co ale coś mi się stało...coś jak się jeszcze bardziej we mnie zmieniło i coś poprostu mi powiedziało by to zrobic... by zadzwonić dom radia...do tego programu i Ci to wszystko wyznać...kocham Cię mój aniółku i w tej wyjatkowej dla Ciebie chwili życzę Ci wszystkiego co najlepsze...co najpiekniejsze...co sprawi Ci radość...przyjemność i wywoła uśmiech...Twój cudowny uśmiech na twarzy...niech spełnią się Twe sny...Twe marzenia...najskrtsze pragnienia...które chowasz głeboko na dnie Twego dobrego serduszka...Niech każdy następny dzień będzie twym dniem pełnym blasku i barw...ciepła i obyś zawsze miała zadowolenie z ludzi...z pracy...no i mam nadzieje ze mnie...wszystkiego najpiękniejszego miłości mego zycia a w prezencienasza piosenka...ta przy której się poznaliśmy... Je Taime Moi Non Plus...dla Ciebie różyczko...

-Cóż moge więcej dodać...już chyba nic...oj brakuje mi dziś słów kochani...brakuje...więc już tylko powiem dla Ciebie różyczko największa szczęściaro pod słońcem...

Prowadzący zamilkł a z głośników popłyneło romantyczne Je Taime Moi Non Plus...


******


Każdy poranek Kristi zawsze wyglądał tak samo...aż do dzisiaj...dziś niby zaczął się tak samo od porannego joggingu w parku...jak zawsze z usmiechem przywitawszy nowy dzień rozpoczeła go na soczyście zielonej,pachnacej trawie od rozgrzewki i ćwiczeń rozciągających mięśnie...poczym z dziką rozkoszą oddała się biegowi po cichej o tej porze zielonej oazie miasta która sprawiała jej ogromną przyjemność.Kochała to...poranek to była jej magiczna pora dnia...jej chwila dla siebie...gdy mogła być naprawdę sama-tylko ona i przyroda...wolna od otaczającego ją świata który był tak blisko...który już się skradał...czyhał na nią by znów ją pochwycić w swe macki...zaatakować z całą swoją brutalnością i okrutnością ulicy...ludzkich zachowań...wynaturzeń...tu choć przez chwilę była bezpieczna...mogła się odprężyć i naprawdę poczuć piękno świata...choć przez moment uwierzyć że ono naprawdę jest...istnieje w drzewach...trawie...ptakach...te kilanaście minut biegu sprawiało że naprawdę żyła...odradzała się jak feniks z popiołu radosna i pełna energii...choć wiedziała że to jest delikatne niczym koronka z porannej mgły...ulotne niczym skrzydła motyla to chłoneła to całą swoją osobowością słiuchając dźwięków natury i porannego programu Seana Rittenbourga który dziś ją zaskoczył...wprawił w osłupienie...aż przystaneła a chwilę póżniej siedziała na zielonej trawie zasłuchana...zanurzona w najpiękniejsze słowa na swiecie...w najbardziej romantyczne wyznanie jakie może usłyszeć kobieta...jakie ona sama chciała by usłyszeć...o jakim marzyła...śniła po nocach...

-Ty szczęsciaro...żeby do mnie ktoś tak powiedział...o jakżebym chciała to usłyszeć takim czułym...namiętnym głosem...żeby ktoś tak...przynajmniej powiedział...Kristi kocham Cię...to dla Ciebie...to nasza piosenka...w dniu twoich urodzin...jesteś mym szcześciem...mym pragnieniem...całym mym życiem...tylko ciebie chcę...mogę tylko pomarzyć...seksowny głos...już go gdzieś słyszałem choć odrobine inny, w innej tonacji...Boże...ja...go znam...przecież to mój kolega z pracy...John nie znałam ciebie od tej strony...nawet nie podejrzewałam o tak romantyczną duszę...taki twardy glina a mający w sobie romantyka...

Rozważania przerywa dźwięk komórki:

-Że też w takim momencie...

Odbierając:

-Kristi.
-Co się dzieje?
-Alan?...
-Tak...czemu Emma odtrzymała ten telefon? Miało tego już nie być.Miało się nie powtórzyć-koniec-mówiłaś.
-Uspokój sie.
-Nie moge.
-Jaki telefon
-Jak trzy lata temu...
-O czym ty mówisz?
-O nim.On dzwonił...znów wszystko się zaczyna.
-To nie możliwe
-Słyszałem jego głos.To on Kristi.Powrócił.

Po tych słowach nastąpiła głucha cisza...wszystko znikło...przed oczami policjantki pojawiły się wydarzenia z przeszłości...

-Kristi!...jesteś?!
-Tak...już jadę...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Altamiro
ADMIN FORUM
ADMIN FORUM



Dołączył: 18 Maj 2012
Posty: 283
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Post Wysłany: Sob 18:00, 09 Lut 2013    Temat postu:

Rozdział jedenasty


O tej porze...w blasku porannego słońca Venice przypominało baśniową krainę otulającą swych mieszkańców ciepłem...czułością...zdawało się ich muskać swym usmiechem...zachęcać do wspolnego rozpoczęcia dnia...jakby mówiło:

"Wstań...rozpocznij go ze mną...przeżyjmy to razem..."

Ten ton tak namiętny...kuszący sprawiał ze aż chciało sie żyć...kazdego porannka zdawał się kusić jeszcze piękniej niż poprzednio i nikt nigdy nie potrafił mu się oprzeć...i...nigdy nie oparł...największe spiochy...najwytrwalsi nocni imprezowicze z ochotą otwierali oczy i szli na plaże lub po prostu podchodzili do okien by zobaczyć poranne cuda...choć nie którzy pewnie wogóle się nie kładli i z tym wiekszym zdumieniem obserwowali nadmorską magię...nie wiedząc co się tak naprawdę dzieje i jak to możliwe ze dzieją sie takie dziwy...a piękna kusicielka każdego obdarzała tym co miała najpiękniejsze w swym sercu i duszy...
Dziś tylko jedna osoba nie dostrzegła kusicielki...nie przywitała się...nie porozmawiała...nie uśmiechneła się jak to zawsze czyniła gdy przebywała u siostry...Będąc na plaży o swicie bo nie mogła spać Kay nie widziała niczego poza swą córeczką która przedstawiała jej sie w obrazach wyobraźni i nie słyszała niczego poza jej słowami i słowami męża...choć po rozmowie ze siostrą poczuwszy nieco lepiej spojrzała w stronę ukochanego morza gdy wracały do domu na sniadanie...

"Obyś miała rację Jenny-myślała-i wszystko się ułożyło...Boże spraw bym poznała prawdę i oddzyskała dawną córeczkę"

"Boże prosze Cię niech moja siostra będzie taka jak wcześniej nim to wszystko się zaczeło...nim zaczeły się problemy z Sarą"

Podczas picia soku pomarańczowego:

-I jak lepsze samoczucie?
-Tak...dziękuje
-Za co?...przecież jesteś moją siostrą.Kocham Cię i zawsze będę wspierać.
-Kochana jesteś.
-Nie wszyscy by się z tobą zgodzili

Widząc lekki uśmiech na twarzy Kay:

-I oto chodzi
-Pójdę zobaczyć do Sary,może się już obudziła.
-Dobrze idź a ja zbieram się do pracy.
-Dokop im
-No wiesz co-usmiechając się.
-No co?
-Mam przestrzegać prawa a nie ich nokautować.
-No dobrze,to wsadź ich do paki.
-Oto się nie martw,mają to jak w banku.

Idąc po schodach na górę uśmiech powoli znika z twarzy Kay...będąc przed dźwiami pokoju ponownie jest zamyślona...

"Prosze niech dziś znów bedzie sobą lub przynajmniej się zwierzy...prosze"

Zabrawszy teczkę z dokumentami Jenny wychodzi,po chwili odjeżdża z przed domu.Nacisnąwszy ostrożnie klamkę Kay po cichu wchodzi do pokoju.Usiadłszy na łóżku przez chwilę patrzy na swoją córeczkę...

"Tak słodko śpi...jest niczym aniołek..."

Patrząc na Sarę widzi ją pełną życia gdy była niczym promień słońca:

"Co się stało z moją iskiereczkę?...moim żywym sreberkiem?"

Westnawszy:

-Pobudka...pora wstawać śpioszku?
-Mama?...
-A kogo się spodziewałaś
-Zawsze budzi mnie tata...
-Nie tym razem kochanie
-Nie mów tak...
-Jak?
-Nie ważne...nie musisz iść do pracy?
-Mam wolne...ubierz sie a ja przyszykuje śniadanie,co chcesz?

Dziewczynka wzrusza ramionami

-No dobrze coś wymyśle,ubieraj się.

Schodząc do kuchni dziewczynka słyszy dzwonek do dźwi

-Otworzysz skarbie?
-Tak.

Otwierając dźwi Sara zamiera:

-Kto przyszedł?

Dziecko nie może wydobyć z siebie głosu.

-Saro?

Będący na progu mężczyzna chwyta dziewczynkę:

-Mamo!...pomóż mi!...mamo...!

Słysząc krzyk matka wybiega na zewnątrz-widząc szamoczącą się córeczkę biegnie w stronę mężczyzny który wsadza ją do środka:

-Zostaw ją!

Mężczyzna wyprowadza cios-kobieta chwyta jego rękę...

-Ty suko!...złamałaś ją.
-I dobrze,nie będziesz porywać mojej córki.
-Naszej.
-Ona nie chce być z tobą.
-Bo ją nabuntowałaś,Bóg raczy wiedzieć co jej nagadałaś
-Nic.
-Akurat.
-To ty jej coś zrobiłeś?
-Postradałaś rozum.
-Bynajmniej.

Wysiąwszy z wozu dziewczynka staje za matką:

-Wsiadaj i zabieraj się stąd
-Zapłacisz mi za to.

Patrząc na odjeżdżający samochód:

-Wszystko dobrze aniołku?
-Tak mamo

"Mamo,jak dobrze znów to usłyszeć"

-Chodźmy do domu.

W środku:

-Coś się pali?
-Boże...naleśniki...no to już po sniadaniu.

Widząc usmiech Sary:

-Śmiejesz się ze mnie? Niech no cię złapie
-Aaaa-uciekając
-Mam cie...mam i juz nie puszczę.

Tuląc córeczkę:

-Mamo nie tak mocno
-Przepraszam...bardzo cię kocham.
-Ja...
-Wiem kochanie...wiem.

Będący w oknie mężczyzna nerwowo obserwuje ulicę.Widząc popielatego dodge'a:

-Gdzie moja broń
-Co ty wyprawiasz?
-Gdzie ona jest...mam

Słysząc dzwonek do dźwi:

-Schowaj się.
-Ale...
-Bez gadania.

Meżczyzna staje za dźwiami,które po chwili się otwierają :

-Ani kroku dalej! Odwróć się!

Kobieta powoli odwraca się.

-Boże,Kristi...przepraszam...trace już rozum.
-Spokojnie Alan,daj mi pistolet.

Mając broń w dłoni:

-Pogadajmy
-Dobrze
-Co się dzieje?
-Mieliśmy telefon.
-Kiedy Emmo
-Rano,zaraz po nim zadzwoniłem do ciebie.
-To był on.
-Macie pewność.
-Tak.
-Nigdy nie zapomne tego głosu.
-On nie żyje.
-Nie brzmiał jakby był martwy.
-Co powiedział?
-Zapłacicie za swe grzechy.

Zamyslona policjantka zamilkła:

-Co mamy robić?
-Boimy się.
-Mamy dzieci.
-A jeśli on je z krzywdzi?
-Gdzie są?
-Pojechały do szkoły.
-Jade po nie a Wy nie ruszajcie się z domu.
-Dobrze
-Gdyby przyszedł strzelaj.

Wysiadająca z wozu kobieta ma łzy w oczach:

-Coś się stało?
-Nie...nic
-To czemu płaczesz?
-Ze szczęścia.
-Nic nie rozumiem

W recepcji szpitala:

-Ty szczęściaro
-Może mnie ktoś uświadomić?
-Nie słyszałaś?
-Czego?
-Oświadczyn.
-Czy ich?
-Chłopaka Samanthy.
-To nie były oświadczyny.
-Prawie.
-Wyznanie miłości
-Najpiękniejsze jakie słyszałyśmy
-To stąd te łzy
-Tak...wzruszyłam się
-No pewnie
-Mamy czułe serca.
-Tylko czemu nie zadzwoniłaś do programu
-Bo...bo nie potrawie tak mówić o uczuciach...zwłaszcza publicznie na antenie...
-On i tak cię kocha.
-Całym sercem.
-Przepraszam że przeszkadzam,jesteś mi potrzebna.
-Idź
-A my poplotkujemy
-Byle nie o mnie
-Ależ skąd.

Odszedłszy parę kroków:

-O co chodzi?
-O operację.
-Nie mam o tej porze żadnej.
-Wiem,ma operować Chris.
-Wiec o co chodzi?
-O jego stan.
-Nie bardzo rozumie.
-Wydaje mi się że sobie łyknął.
-Wiesz co sugerujesz?
-Wiem.

Widząc spojrzenie koleżanki:

-Nie mam pewności,jedynie tylko podejrzenia i złe przeczucia.
-To za mało...nie możesz twierdzić że ktoś pił na podstawie przeczuć.
-Więc co ma zrobić?
-Pozwolić wykonać koledze operacje.
-A jeśli mam rację to co?-dziecko ma stracić zycie bo ktoś strzelił sobie jednego,bo kolezanka nie chciała mnie posłuchać?Pozwolisz by dziecko umarło,weźmiesz za to odpowiedzialność?Czy twoje sumienie pozwoli Ci później normalnie żyć?
-Alan czego Ty ode mnie chcesz?
-Byś asystowała przy operacji, patrzyła mu na ręce.

Zamyślona Samantha nic nie odpowiada:

-Sam...prosze...tylko ciebie moge o to poprosić.
-Kto ma asystować?
-Doktor Bernard.
-Załatwiawie to z nim.
-Dziękuje.

Rozpromieniony John zatrzymuje się na policyjnym parkingu.Zmierzając na posterunek gwiżdże sobie wesoło.Wśrodku zostaje zaskoczony przez żartobliwe zachowanie kolegów:

-Witamy...
-Niech no uścisne dłoń szacownego kolegi-poety.
-Ach Romeo,mój ty Romeo
-Śmiejcie się,ja przynajmniej kogoś mam i kocham

Żarty przerywa pojawienie sie kapitana:

-Hartnet,do mnie...a wy do roboty to nie klub randkowy.
-Tak jest
-Robi się.

Po odejściu Johna i kapitana:
-Oj zaboli.
-Ach ten sztylet wbity w moje serce...
-Tak mocno i głęboko.
-Powinniście się wstydzić.
-No co?
-Zostaw,jest kobietą.
-Więc nic rozumie?
-Kochanieńka bierz to po co przyszłaś i zmykaj
-I tak nie jesteście niczego warci.

Wychodząc policjantka potrąca Seana:

-A tą co ugryzło?
-Kto ją tam wie.
-Słyszałeś naszego poetę?
-A jakże,zakochany po uszy
-Ty gnoju-wróciwszy od kapitana Hartnet przyciska Seana do ściany.
-O co ci chodzi?
-O co? Już ty kurwa dobrze wiesz o co.
-Johnh zostaw go.
-Nie wtrącaj się.
-Nic nie zrobiłem.
-Tylko doniosłeś na mnie kapitanowi.
-John,możesz mieć kłopot.
-Już go mialem.
-Większy.
-On ma rację.
-Ta gnida nie jest tego warta.
-Puść huja.
-Ej.
-Stul mordę.
-Ty cholerny kapusiu-puszczając ubranie żółtodzioba.

Przed gmachem sądu panią prokurator otacza tłum dziennikarzy i fotoreporterów:

-Jaka będzie pani mowa końcowa?
-Miejmy nadzieję skuteczna.
-Czy będzie wyrok skazujący?
-Liczę na to.
-W co pani wierzy?
-W sprawiedliwość.
-Mówi się o pani uprzedzeniu do oskarżonego
-Chcę skazania groźnego przestępcy,zrobię wszystko by tak się stało.

Z radiowozu policjanci wyprowadzają wysokiego blondyna o denerwującym uśmieszku:

-Zrobiłeś to Carsch?
-Mój klient nie ma nic do powiedzenia
-Jak może go pan bronić?
-Wy już go skazaliście ale to wciąż wolny człowiek.

W chodząca do sądu prokuratorka:

-Już niedługo
-Załatwisz drania?
-Przez długie lata nie zobaczy świata.
-Powodzenia
-Jemu na pewno będzie potrzebne.

Przyjaciele z pracy rozchodzą się w przeciwne strony...

Zgromadzeni powstają na sali rozpraw...wchodzi sędzina Maclements:

-Czy obrońca i oskarżyciel są gotowi by wygłosić swe mowy?
-Tak wysoki sądzie
-Prosze wskazując na obrońcę.

Postawny mężczyzna w czarnym garniturze myśląc przez chwilę wstaje...idąc w stronę ławy przysięgłych przygląda się im członkom...

Wysoki Sądzie...Szanowni Przysięgli...dziś podejmiemy najważniejszą decyzję w Naszym życiu...decyzję od której zależy życie tego oto człowieka...dobrego męża...kochającego ojca dwóch pięknych córeczek...które pomimo że są to dla nich cieżkie chwile są tutaj z nami...z nim...bo wierzą w jego niewinność...W czasie tego procesu niejednokrotnie słyszałem

"przecież to jego praca...musi go bronić więc powie wszystko by wyciągnąć go na wolność...w końcu za to bierze grube pieniądze... "

Pewnie tak jest...pewnie Was oszukuje...jak i ludzi tu zebranych...w końcu jestem obrońcą...lecz dwóch osób na tej sali nigdy nie zdołam oszukać...tych oto niewinnych stworzeń-wskazując na dziewczynki...dzieci potrafia poznać kłamcę...wiedzą kiedy ktoś kłamie...brzydzą się kłamstwem i kłamcami...lecz jego kochają...Czemu?...bo jest niewinny...
Wiem co teraz myślicie:

"to ich ojciec"

Tak...lecz to nie zmienia faktów...a fakty są takie że to porządny,pracowity,uczciwy człowiek który nigdy w życiu nikogo nie skrzywdził...wręcz przeciwnie jeśli tylko mógł pomagał...mamy go skazać za to że mu się w życiu nie najlepiej wiedzie?...czy bieda czyni winnym? mordercą?...jeśli tak to skażmy setki osób w tym mieście...tysiące w kraju...tylko co z sprawiedliwością?...z prawem do ucziciwego procesu gdzie liczy się prawda a nie pozory...nie ważne co sobie o nim myślicie...jak go postrzegacie...to prywatna sprawa każdego z Was a tu...w tym miejscu liczy się prawda...więc zgodnie z nią wydajcie wyrok...

Pomruki i krzyki na sali

Drań się wywinie!...sukinsyn będzie na wolności!...co z ciebie za człowiek?!...

Sędzina uderza młotkiem:

-Proszę o spokój...inaczej proces będzie przy zamkniętych drzwiach a panstwo poniesiecie konsekwencje za obrazę sądu...nie jesteśmy w barze.

Bojąc się kar ludzie zamilkli tłumiąc w sobie wzburzenie i targające nimi emocje...mieszające się z niepewnością jaka będzie odpowiedź prokuratorki.
Wracając na miejsce obrońca usmiecha się drwiąco spoglądając na prokuratorkę

"Zobaczymy czy zdołasz mnie pokonać...przebić moją mowę"

Obrońca z wypisaną na twarzy wygraną siada zakładając ręce za głowę.

-Czy pan mecenas jest w barze?
-Przepraszam Wysoki Sądzie to już sie nie powtórzy.
-Mam nadzieję

"Jak się nie cieszyć z wygranej...podobno jesteś dobra ale ja dzis byłem genialny."

Widząc somozadowolenie obrońcy Jenny tylko się usmiechneła.

"Usmiechasz się,niedługo będziesz płakać"

"Biedak nawet nie wie że już przegrał"

Choc na sali panowała cisza w umysłach i w sercach zebranych nie było spokoju...wręcz przeciwnie szalała burza emocji czego przejawem były szepty:

-Nie da rady...już ją załatwił...nie w sadzi go za kraty...upiecze się kolejnemu psychopacie...

Jenny podchodząc do przysięgłych patrzy na nich chłodnym wzrokiem,jest spokojna i opanowana:

Wysoki Sądzie...Szanowna Ławo Przysięgłych jak doskonale wiemy Temida jest ślepa...lecz my nie bądźmy...nie dajmy się zwieść nie winnemu wyglądądowi oskarzonego...to maska...pod którą kryje się wyrachowane zwierzę...

Carsch wstaje krzycząc:

-Załatwię cie dziwko...załatwię...
-Prosze uspokoić swego klienta.
-Ona...
-Siadaj idioto,jej dokładnie oto chodziło
-Ale wygramy?
-Nie wiem
-Jak to nie wiesz
-Popisałeś sie.
-Poniosło mnie
-Widzieliśmy...siedź i już nic nie mów.

"Doskonale,nie wiele trzeba było by cię wkurzyć"

Prokuratorka kontynuuje swoją mowę

-Ten potwór zamordował z zimną krwią...

Carsch omało nie wyskoczył z ławy powstrzymany przez swego obrońcę.Czerwony na twarzy ma dzikie wręcz mordercze spojrzenie...sędziowie przysięgli widzą jego reakcję.

"Cholera"
"Tylko tak dalej"

-...Nie miał współczucia dla bezbronnej kobiety...dziecka...nie dajmy się zwieść słową mego kolegi...to nie zwykły obywatel...nie jeden z nas... on nie jest panią...czy panem...jest zbrodniarzem...

Pokazując makabryczne zdjęcia przysięgłym prokuratorka patrzy im w oczy

-..Zwykli ludzie nie wchodzą do mieszkania...nie mordują...

Dawszy ławie zdjęcia:

Oskarżony jest porządny... w mordowaniu...pracowicie przez wiele godzin torturował młodą kobietę i jej nastoletnią córkę...o tak pomógł im dostać się na tamten świat...
Pan mecenas domaga się prawdy...widać ją na zdjęciach...na zalanych krwią ciałach...porąbanych i spalonych...mówi o biedzie...więc czemu miliony osób w tym państwie nie są mordercami?...jestem biedny zabiję tak mógłby powiedzieć co drugi z nas...mógłby gdyby był psychopatą o chorych rządzach jak oskarżony który dał upust w przerwach między torturami...
Są na świecie prawa boskie w tym najważniejsze z praw-prawo do życia...ma je każdy z nas...Kate i Amanda miały prawo żyć...oddychać tak jak my...ciesząc się światem...Carsch nie miał prawa im tego odbierać bawiąc się w Boga...

-Dopiero z Tobą się zabawie ty suko...bedziesz wyć z bólu aż zdechniesz.
-Dość tego prosze wyprowadzić oskarżonego.
-Mnie...ją wyprowadźcie-próbując wyrywać się policjantom

Po dłuższej chwili pełnej krzyków oskarżonego:

-Oskarżony,tak jak i wiele innych osób nazywa mnie suką rządną zemsty...stoję przed wami jako zwykła obywatelka pragnąca jedynie sprawiedliwości... prosząca o nią w imieniu tych które nie mogą poprosić...gdyż zostały brutalnie zamordowane...tak wyglądają teraz a tak wyglądały za życia

Pokazawszy przysięgłym zdjęcia młodej pełnej życia kobiety i niewinnej,uroczej dziewczyny prokuratorka wraca na swoje...tym razem obrońca już się nie uśmiecha,nie siedzi z założonymi rękoma...w jego oczach pojawiła się niepewność i strach o los jego klienta.
Tymczasem przysięgli udali się na obrady...
[/b]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Altamiro dnia Sob 18:03, 09 Lut 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu    Forum www.promyk7.fora.pl Strona Główna -> Kącik Twórczości Wszelakiej / W OGRODZIE DOZNAŃ ALTAMIRO Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

Design by ArthurStyle
Regulamin